Witaj. Wiem, dawno się nie widzieliśmy. Z braku czasu i
nierzadko weny nie publikuję tekstów tak często, jak bym chciała. Ale tym razem
mam dla Ciebie coś specjalnego: oto opowiadanie, które zwyciężyło w konkursie CARCOSA
i zostało opublikowane przez Magazyn Histeria (po więcej zajrzyj tutaj). Konkurs
został ogłoszony z okazji urodzin R. W. Chambersa, a zadanie polegało na
tym, by napisać tekst z Królem w żółci w tle. Do tej pory nie
mieści mi się w głowie, że mi się udało, choć pisząc go, czułam, że jest lepszy
niż poprzedni (Powidoki), pisany na inny konkurs ogłoszony przez ten sam
magazyn. Cóż - nie wiedziałam, że tak bardzo.
W tekście, oprócz Króla w żółci naturalnie,
znajdziesz odniesienie do twórczości H. P. Lovecrafta (Necronomicon)
oraz (mniej oczywiste) do książki Sklepik z marzeniami S.
Kinga. To tyle z mojej strony. Zapraszam do czytania i miłej lektury!
Zatrzymałem
się przed kolejną witryną. Jubiler by na mnie nie zarobił, lecz mimo to nie
mogłem odmówić sobie podziwiania tych wszystkich cudeniek wyłożonych na
lśniącym ciemnym aksamicie. Wszak żaden człowiek wrażliwy na piękno, potrafiące
skryć się w najmniejszym nawet drobiazgu, nie minąłby takiej wystawy obojętnie.
Wiedziałem, że niczego nie kupię, chciałem jedynie nacieszyć oczy niezwykłą
urodą misternie wykonanych bibelotów.
Nie
należałem do osób zamożnych, nikomu nawet przez myśl by nie przeszło mnie do
nich zaliczyć. Nie było mi z tym źle, nigdy nie miałem specjalnie wygórowanych
wymagań. To, co posiadałem, w zupełności mi wystarczało.
Zmieniło
się to nieco, gdy poznałem Angeline Louer. Odkąd się zaręczyliśmy, nie
szczędziłem wysiłków, by wprawić ją w zachwyt. Uwielbiałem patrzeć, jak na jej
różanych usteczkach z wolna pojawia się nieśmiały uśmiech, by wkrótce
rozpromienić całą twarz i zalśnić w rozmarzonych błękitnych oczach. Nie mogłem
pozwolić sobie na wiele, co pani mojego serca przyjmowała z ogromną
wyrozumiałością. Tym bardziej zdawała się doceniać każdy najdrobniejszy podarek
– a to pierwszy wiosenny kwiat, zerwany ukradkiem w ogrodzie sędziwej pani
Petit, innym razem pióro zgubione przez pawia w pobliskim parku. Tradycją było
już, że dwa razy do roku, gdy zbliżało się Boże Narodzenie lub – tak jak teraz
– urodziny Angeline, wędrowałem po wszystkich znanych mi antykwariatach,
poszukując czegoś godnego uwagi, co mógłbym jej ofiarować, nie wydając przy tym
majątku, którego przecież nie posiadałem.
Otrząsnąłem
się z rozmyślań, czując, że ktoś mnie obserwuje. W wypolerowanej szybie
ujrzałem odbicie stojącego po drugiej stronie ulicy bladego mężczyzny. Przez
moment jego zimne, nieruchome oczy wpatrywały się we mnie intensywnie.
Najwyraźniej zorientował się, że go zauważyłem, gdyż odwrócił się i odszedł.
Niespodziewanie ogarnął mnie nieprzyjemny chłód. Zadrżałem, zerkając przez
ramię, jednak obcy zdążył zniknąć w jakimś zaułku. Wróciłem więc do oglądania
maleńkich cudów, lecz nie sprawiało mi to już takiej przyjemności.
Zadziwiające, jak najbłahsze zdarzenie potrafi wytrącić człowieka z równowagi.
Naraz
moje spojrzenie spoczęło na niewielkiej broszy, jakby przycupniętej nieśmiało
pomiędzy innymi, znacznie bardziej wykwintnymi ozdóbkami. Przywodziła na myśl
znak pochodzący z tajemnego alfabetu, z jakim się nigdy dotąd nie zetknąłem,
pomimo mego bogatego doświadczenia. Nietypowy kształt przyciągał wzrok, a
jednak wcześniej go nie spostrzegłem. Im dłużej mu się przyglądałem, tym
dziwniejsze we mnie wzbudzał odczucia – nie był to może czysty strach, lecz
jakaś niezrozumiała obawa, która wprawiała mnie w drżenie. Zwróciłem uwagę, że
broszka, jakkolwiek wykonana z niebywałą precyzją, nie pasuje do innych
misternych błyskotek z wystawy. Zupełnie jakby znalazła się na niej przypadkiem,
jakby ktoś umieścił ją tam w niezrozumiałym celu. Z pewnością to nie sprawka
jubilera – widać było na pierwszy rzut oka, że nie jest dziełem tej samej ręki,
co reszta.
Westchnąłem, z
politowaniem kiwając głową do własnych, cokolwiek niepoważnych myśli, i powoli
ruszyłem przed siebie – niemal natychmiast wymazując z pamięci to, co widziały
moje oczy – by kontynuować obchód. Zostało kilka sklepików, do których jeszcze
nie zaglądałem, a kto wie, może nawet natrafię na jakiś nowy, do tej pory mi
nie znany?
***
- Ach, młody pan Adalbert!
Witam, witam! Co nowego?
- Niewiele –
odpowiedziałem zgodnie z prawdą, podając antykwariuszowi dłoń, a na mojej
twarzy zagościł zmęczony uśmiech.
To był doprawdy długi
dzień. Co więcej, całkowicie bezowocny. Oto przekroczyłem próg ostatniego ze
znanych mi kilkunastu świetnie zaopatrzonych antykwariatów, a nie napotkałem
ani jednego przedmiotu, najmniejszego drobiazgu, który przykułby moją uwagę.
Nigdy jeszcze moje poszukiwania nie przyniosły tak marnych – właściwie żadnych
– rezultatów. Cała nadzieja w panu Vieux i jego osobistej kopalni złota. Ten
człowiek potrafił znaleźć dosłownie wszystko, czego tylko klient mógłby sobie
zażyczyć. Dowcip polegał na tym, że nie przyjmował banalnych zleceń. Im większe
wyzwanie się przed nim postawiło, z tym większym zapałem się go podejmował.
Głównie dlatego zawsze zostawiałem sobie jego sklepik na koniec. Kolejnym
powodem, nieco bardziej przyziemnym, był fakt, iż antykwariusz był niezwykle
gadatliwy. Potrafił godzinami perorować na temat, który go aktualnie
interesował – a zainteresowań miał wiele. To sprawiało, że na wizyty u niego
potrzeba było znacznie więcej czasu niż w innych podobnych miejscach, zwłaszcza
jeżeli kogoś znał i cenił.
- Co u pięknej panny
Louer? Kiedy wreszcie zostanie panią Fidele? – zapytał ze śmiechem.
- Przypuszczam, że
niebawem zaczniemy się nad tym zastanawiać – odparłem.
Szybko wyjaśniłem powód
swojej wizyty. Naturalnie nie musiałem tego robić, pan Vieux doskonale znał te
ze zwyczajów swoich stałych klientów, które dawały mu szansę na zarobek. Gdy
tylko skończyłem mówić, pokiwał głową ze zrozumieniem i zaczął z niebywałą
prędkością przemieszczać się po sklepie, co rusz zdejmując coś z gustownych
mahoniowych regałów, innym razem wskazując mi jakieś doskonale utrzymane stare
woluminy. W jego antykwariacie można było znaleźć istne cuda – a jednak wciąż
brakowało czegoś, co byłoby warte uwagi. A trzeba przyznać, że sprzedawca,
znając mój wybredny gust, nie zawracał sobie głowy prezentowaniem mi byle czego.
Po blisko trzech
kwadransach uganiania się za jakimś nieuchwytnym cieniem stanął przede mną, z
bezradną miną rozkładając ręce.
- Bardzo mi przykro,
panie Fidele, chyba tym razem nie jestem w stanie panu pomóc. – Westchnął, a w
jego oczach niemal zalśniły łzy rozpaczy. Był to bodaj pierwszy raz, gdy nie
sprostał oczekiwaniom klienta.
- Cóż, zostało mi
jeszcze trochę czasu…
- A więc proszę
koniecznie wrócić do mnie za kilka dni, może będę miał coś, co pana
zainteresuje. – Pan Vieux rozpromienił się na myśl, że jeszcze będzie miał
szansę podjąć wyzwanie i jakoś się zrehabilitować.
Skinąłem głową z
uśmiechem i opuściłem sklep, nim antykwariusz zdążył wciągnąć mnie w rozmowę.
Byłem nie tylko zmęczony, ale i przygnębiony, chciałem więc czym prędzej znaleźć
się w moim przytulnym mieszkanku, z dala od ludzi. By skrócić sobie drogę,
ruszyłem krętymi uliczkami, które co prawda znałem, lecz rzadko odwiedzałem. W
moim odczuciu okolica była nader ponura – zachwycające niegdyś fasady
wspaniałych budynków straszyły obskurnym wyglądem, a ogrody i skwery były
karygodnie zaniedbane. Doprawdy, nic przyjemnego dla oka.
Przystanąłem na moment,
usiłując uprzytomnić sobie, gdzie jestem i w którą stronę powinienem się teraz
udać. Zajrzałem w ponurą wąską uliczkę, natychmiast postanawiając, że tędy na
pewno nie pójdę. Coś jednak przykuło moją uwagę. Wytężyłem więc wzrok, by
upewnić się, że zmęczony umysł nie płata mi figli. Oto w miejscu, w którym
najmniej bym się tego spodziewał, wciśnięty między obskurne lokale, do których
nawet nie śmiałbym zajrzeć, przycupnął maleńki sklepik. „ANTYKWARIAT” – głosił
dumnie szyld nad drzwiami. Natchnęło mnie to nową nadzieją. Było już jednak
zbyt późno, poza tym nie miałem siły na kolejne rozczarowania, a w głębi duszy tego
właśnie się spodziewałem. Postanowiłem, że wrócę tu następnego dnia i
postarałem się zapamiętać lokalizację nieznanego mi sklepu z antykami. W dalszą
drogę ruszyłem już z uśmiechem na twarzy.
***
Poranek zastał mnie w
pełni rozbudzonego, choć nie mógłbym powiedzieć, że przytomnego. Przez całą
noc, ilekroć zmorzył mnie sen, prześladowały mnie okropne koszmary, których za
nic nie mogłem sobie przypomnieć po powrocie do rzeczywistości. W końcu
uznałem, że nie ma sensu tego dłużej ciągnąć, tym bardziej, że do świtu
pozostało niewiele czasu.
Spędziłem kilka godzin,
trwając w zawieszeniu gdzieś pomiędzy jawą a krainą fantazji i pozwalając
mojemu umysłowi swobodnie błądzić po nieznanych mi dotąd terenach. Gdy
otrząsnąłem się wreszcie z tego dziwnego letargu, zmęczony bezsennością i
długim oczekiwaniem, było już prawie południe. Opuściłem mieszkanie, nie mogąc
się nadziwić, w jaki sposób uciekło mi tyle godzin.
Przez jakiś czas
błądziłem po wąskich uliczkach, kończących się niespodziewanie zaśmieconymi
zaułkami, usiłując odnaleźć napotkany wczoraj antykwariat. Choć z każdym
krokiem moje wysiłki zdawały się coraz bardziej bezsensowne, nie mogłem się
poddać. Naraz dostrzegłem przed sobą jakby znajomą postać, znikającą w mroku.
Odniosłem wrażenie, że to w tamtym kierunku powinienem się udać, choć moja
pamięć temu przeczyła.
Poszedłem za głosem
przeczucia i oto stanąłem pod szyldem długo szukanego antykwariatu. Przyjrzałem
się witrynie, przez którą niewiele można
było dostrzec – nie była brudna, a jednak dziwnie nieprzejrzysta. Odczuwając
lekki niepokój, niewątpliwie spowodowany znalezieniem się w zupełnie obcym
miejscu, chwyciłem za klamkę. Gdy przekraczałem próg, nad moją głową
srebrzyście rozbrzmiał maleńki dzwoneczek. Dźwięk ten był zaskakująco nieprzyjemny.
Powstrzymując odruch nakazujący mi się cofnąć, nieśmiało ruszyłem przed siebie.
Drzwi się za mną
zamknęły, a we wnętrzu przesyconym zapachem starych ksiąg, kadzideł i jeszcze
czegoś, czego nie potrafiłem zidentyfikować, zapadła głucha cisza. Rozglądałem
się z podziwem po pomieszczeniu, które zdawało się być znacznie większe, niż na
to wyglądało z zewnątrz, gdy za ladą poruszył się jakiś cień. Moim ciałem
wstrząsnął dreszcz, kiedy w człowieku, który wyłonił się z mroku, rozpoznałem
tego obserwującego mnie dzień wcześniej przed sklepem jubilerskim. Antykwariusz
wyciągnął dłoń, więc niechętnie podszedłem i podałem mu swoją. Jego skóra była
chłodna i lepka, ciało wydawało się dziwnie miękkie.
- Jaunet. – Przedstawił
się cichym głosem, nieprzyjemnie kojarzącym się z ostatnim tchnieniem
umierającego. Jego zimne oczy wpatrywały się we mnie nieruchomo. – Czym mogę
służyć?
- Adalbert Fidele.
Szukam czegoś… niezwykłego.
Wyjaśniłem dokładnie, o
co mi chodzi, unikając jego strasznego spojrzenia. Powoli skinął głową, która
sprawiała wrażenie dziwnie bezkształtnej. Wskazał oszczędnym gestem regały, na
których piętrzyły się stosy najniezwyklejszych ksiąg. Natychmiast rzuciło mi
się w oczy kilka bardzo rzadkich i
poszukiwanych tytułów. Prawdę powiedziawszy, po wstępnych oględzinach nie
zdziwiłoby mnie nawet, gdybym natknął się wśród nich na słynny „Necronomicon” szalonego
Araba Abdula Alhazreda.
Jeden z woluminów
zwrócił moją szczególną uwagę. Na grzbiecie nie było tytułu, za to zdobiły go maleńkie
piktogramy, które wydały mi się dziwnie znajome, choć nigdy nie miałem okazji
widzieć oryginału na własne oczy. Wyciągnąłem rękę, chcąc wziąć niewielką
książkę, lecz przed moją twarzą natychmiast pojawił się groteskowy miękki
palec, powstrzymując mnie w pół ruchu. Zrozumiawszy ze zdziwieniem, że w tym
osobliwym sklepiku zapewne nie wolno dotykać niczego, za co się jeszcze nie
zapłaciło, cofnąłem się o krok i poprosiłem o zdjęcie z półki, jak mi się
wydawało, niezwykle rzadkiego tomiku słynnego poety. Nie pomyliłem się. Na świecie
istniało zaledwie kilkanaście egzemplarzy, a jeden z nich właśnie leżał przede
mną na ladzie. Był w doskonałym stanie. Obawiając się, że nie będzie mnie stać
na takiego białego kruka, zapytałem o cenę. Przez następną wieczność – takie
przynajmniej miałem wrażenie – wpatrywałem się z niedowierzaniem w sprzedawcę,
który najwyraźniej zupełnie poważnie wymienił zaskakująco niewielką sumę. Czując,
że szczęście wreszcie się do mnie uśmiechnęło, błyskawicznie podjąłem decyzję.
Zakup wprawił mnie w tak doskonały nastrój, że wciągnąłem antykwariusza w
rozmowę. Nie był przesadnie gadatliwy, za to wyrażał się z zastanowieniem i
wielką precyzją.
- Muszę przyznać, że
nie słyszałem o tym antykwariacie. Od dawna pan tu jest, Jaunet?
- Niedawno otwarłem. No
właśnie – uniósł dłoń, jakby sobie o czymś przypomniał – nie zdążyłem jeszcze
skatalogować wszystkich moich zbiorów. Obawiam się, że będzie pan musiał nieco
poczekać na swój zakup. Jednakże – musiał dostrzec na mej twarzy pewną obawę,
gdyż dodał z zastanowieniem – jeśli zechce pan zostawić mi swój adres, postaram
się dostarczyć książkę jeszcze w tym tygodniu.
Musiałem przemyśleć tę
propozycję. Prawdę powiedziawszy, posłaniec mógłby mnie nie zastać, gdyż miałem
zaplanowany pilny służbowy wyjazd. Obawiając się, że nie zdążę wrócić po
książkę przed urodzinami mojej Angeline, zacząłem gorączkowo zastanawiać się
nad lepszym rozwiązaniem.
- Wie pan, Jaunet, to
ma być prezent – zacząłem. W tym momencie wpadł mi do głowy doskonały pomysł. –
Czy gdybym podał panu adres, mógłby pan dostarczyć go osobie, dla której jest
przeznaczony, w najbliższy poniedziałek?
- Naturalnie, do tego
czasu na pewno zdążę skończyć katalog. – Wyjął spod lady pióro, papier i
kopertę, i podsunął mi je, wpatrując się we mnie tymi zimnymi oczami. – Czy zechce
pan skreślić kilka słów? Można zapisać adres na kopercie, włożę ją do książki i
zaręczam, że prezent dotrze do adresatki na czas.
Tak mnie zachwyciła ta
propozycja, iż zupełnie nie zwróciłem uwagi na fakt, że choć nie zdradziłem ani
słowem płci osoby, dla której zakupiłem ów prezent, Jaunet zdawał się ją znać.
Szybko napisałem parę zdań, w krótkich słowach życząc Angeline wszystkiego, co
najlepsze, zapewniając o moim oddaniu i obiecując, że odwiedzę ją, gdy tylko
wrócę z wyjazdu. Starannie zaadresowałem kopertę i podałem ją antykwariuszowi
razem z należnością. Skinął krótko głową i wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem z
niechęcią. Sklepik z marzeniami każdego miłośnika literatury opuściłem z
zadowoleniem.
***
Mimo wszelkich starań
nie udało mi się powrócić z podróży na czas. W dniu urodzin pani mojego serca
byłem jeszcze tak daleko od domu, że oczywistym stał się dla mnie fakt, iż nie
zdążę. Do własnego mieszkania dotarłem dopiero we wtorek późnym wieczorem. Nie
była to odpowiednia pora na wizytę, postanowiłem więc, że udam się do Angeline nazajutrz.
Gdy tylko zamknąłem
oczy, zapadłem w głęboki sen. Nie trwał on jednak długo. Ponownie, tak jak
przez cały zeszły tydzień, zaczęły mnie dręczyć koszmary. Budziłem się co kilka
minut, mokry i z bijącym mocno sercem, a potem przez kolejne kilkadziesiąt na
próżno starałem się uspokoić. W końcu zasypiałem, by znów znaleźć się w tej
krainie straszliwych fantazji, których rano nie pamiętałem.
Wstałem okropnie
zmęczony i długo doprowadzałem się do porządku. Wreszcie wyszedłem z
mieszkania, wciąż odczuwając pozostałości zrodzonego w nocy niepokoju. Choć
niezmiernie radowała mnie perspektywa spotkania z panią mego rozkołatanego
serca, świat tego dnia wydawał mi się dziwnie ponury i nieprzystępny. Miałem
nadzieję, że długi spacer nieco ukoi moje nerwy, lecz szybko pozbyłem się tego
złudzenia. Z prawdziwą ulgą stanąłem na progu domu Louerów.
Drzwi otworzyła mi
zapłakana służąca. Nie zważając na to, kto to może zobaczyć, padła mi w ramiona
i zaniosła się głośnym szlochem.
- Co się stało?! –
wykrzyknąłem, pełen najgorszych przeczuć, wprowadzając ją z powrotem do środka.
- Panienka… Państwo… –
Tylko tyle zdołała wydukać biedna służka.
Przerażony, rzuciłem
się pędem w stronę pokojów Angeline. Nie dbając o konwenanse, szarpnąłem za
klamkę i wbiegłem do środka, nie zawracając sobie głowy zamykaniem drzwi za
sobą, jak powinien to uczynić dżentelmen.
Pani mojego serca
leżała w łóżku. Jej słodka twarzyczka była trupio blada, spierzchnięte wargi
poruszały się lekko, nie wydając jednak żadnego dźwięku. Pierś z rzadka unosiła
się w płytkim oddechu. Przysiadłem ostrożnie przy niej i ująłem jej zimną dłoń.
Zaciśnięte palce rozwarły się, upuszczając na pościel niewielką broszkę. Wydała
mi się dziwnie znajoma, nie miałem jednak ochoty się nad tym zastanawiać.
Na progu pokoju stanęli
państwo Louer. Oboje byli równie bladzi jak ich córka, zdawało się, że ledwie
stoją na nogach. Ojciec Angeline spojrzał na mnie pustym wzrokiem i wykrzywił
twarz w niechętnym grymasie.
- To twoja wina –
wymruczał ledwo słyszalnie, zbliżając się do mnie o kilka chwiejnych kroków.
- Co się stało? – Nie
zrozumiałem, co miał na myśli. – Czy rozmawialiście z doktorem? Co powiedział?
- Gdybyś nie przysłał
jej tej przeklętej książki, żyłaby nadal! – Pani Louer skinęła głową, przyznając
mężowi rację.
Wzdrygnąłem się,
wpatrując się w nich z niedowierzaniem. Co to ma znaczyć? Przecież sam
widziałem, że Angeline oddycha. Owszem, musiała być bardzo chora, ale na pewno
nie martwa. Spojrzałem na nią, gdy jej drobna dłoń gwałtownie zadrżała. Szeroko
otwarte błękitne oczy były szkliste. Patrzyłem na nią długo, lecz nie
dostrzegłem najmniejszego ruchu, ani jednego oddechu. Poczułem piekące łzy, gdy
uświadomiłem sobie, że właśnie ją straciłem.
Wstałem i odsunąłem się
o kilka kroków, gdy państwo Louer przypadli do łóżka martwej córki i padli na
kolana, zanosząc się szlochem. Broszka, którą trzymałem w dłoni, zdawała się
nieznacznie pulsować. Była zimna, a równocześnie parzyła moją skórę. Rozwarłem
palce. Ozdoba spadła na stolik, przy którym stałem. Pochyliłem się lekko.
Spostrzegłem mój list, napisany w antykwariacie Jauneta. Tuż obok leżała
nieznana mi książka. Jakaś sztuka, uznałem, dostrzegając na otwartej stronie
napis „AKT DRUGI”.
Zaintrygowany,
przeczytałem kilka zdań o dość niepokojącym wydźwięku. Niewiele z tego
rozumiejąc, zamknąłem książkę i spojrzałem na okładkę. Kolana się pode mną
ugięły, gdy rozpoznałem tytuł. Był to niesławny „Król w żółci”, który nigdy nie
powinien był powstać. Jak to możliwe, że się tu znalazł? Czyżby antykwariusz
omyłkowo…
Nagle wszystko pojąłem.
Nie było żadnej pomyłki. Jaunet wykorzystał moją naiwność. Przeczucie od
początku podpowiadało mi, że komuś o tak straszliwym spojrzeniu nie należy
ufać. Nie posłuchałem wewnętrznego głosu i Angeline za to zapłaciła. Jakże
głupi byłem!
Spojrzałem jeszcze raz
na broszę. Przypomniałem sobie, skąd znam ten kształt – widziałem go na
wystawie jubilera w zeszłym tygodniu, gdy Jaunet mnie obserwował. W tej chwili
domyśliłem się, że mógł to być jedynie Żółty Znak. Zadrżałem, tym razem z
wściekłości.
Pochwyciłem książkę i
broszę, które nie miały prawa znaleźć się w tym pokoju i odwróciłem się do
państwa Louer. Chciałem im powiedzieć, że zostałem oszukany. Chciałem obiecać,
że tego, kto sprowadził zgubę na ich córkę, dosięgnie sprawiedliwość. Chciałem
przysiąc, że dorwę go osobiście, choćbym miał to przypłacić życiem. Tyle rzeczy
chciałem im powiedzieć – i nie zdążyłem. Oboje byli martwi. Domyśliłem się, że wiedzieni
niezdrową ciekawością musieli zajrzeć do sztuki, której nie powinni czytać ani
oni, ani Angeline. Powstrzymując łzy, wybiegłem z domu.
***
Od wielu godzin
błądziłem po wąskich uliczkach najbardziej zaniedbanej dzielnicy miasta. Byłem
pewien, że to tutaj znajdował się antykwariat Jauneta, lecz nie mogłem go
znaleźć. Co więcej, nie potrafiłem nawet odszukać zaułka, w którym był sklepik.
Zupełnie jakby zapadły się pod ziemię.
Naraz dostrzegłem przed
sobą jakby znajomą postać, znikającą w mroku. Odniosłem wrażenie, że to w
tamtym kierunku powinienem się udać, choć moja pamięć temu przeczyła. Doznałem
dziwnego uczucia, że oto historia się powtarza. Popędziłem przed siebie, w
myślach wygrażając obmierzłemu antykwariuszowi. Nagle zatrzymałem się i
rozejrzałem wokół, niczego nie rozumiejąc.
Patrzyłem na gołą
ścianę.
Gratuluję wygranej! Świetne opowiadanie! Czytałam z zapartym tchem :D Pozdrawiam! ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję, cieszę się, że się podobało :)
UsuńRównież pozdrawiam :)