21 maja 2018

Antykwariusz


Witaj. Wiem, dawno się nie widzieliśmy. Z braku czasu i nierzadko weny nie publikuję tekstów tak często, jak bym chciała. Ale tym razem mam dla Ciebie coś specjalnego: oto opowiadanie, które zwyciężyło w konkursie CARCOSA i zostało opublikowane przez Magazyn Histeria (po więcej zajrzyj tutaj). Konkurs został ogłoszony z okazji urodzin R. W. Chambersa, a zadanie polegało na tym, by napisać tekst z Królem w żółci w tle. Do tej pory nie mieści mi się w głowie, że mi się udało, choć pisząc go, czułam, że jest lepszy niż poprzedni (Powidoki), pisany na inny konkurs ogłoszony przez ten sam magazyn. Cóż - nie wiedziałam, że tak bardzo.
W tekście, oprócz Króla w żółci naturalnie, znajdziesz odniesienie do twórczości H. P. Lovecrafta (Necronomicon) oraz (mniej oczywiste) do książki Sklepik z marzeniami S. Kinga. To tyle z mojej strony. Zapraszam do czytania i miłej lektury!
 
            Zatrzymałem się przed kolejną witryną. Jubiler by na mnie nie zarobił, lecz mimo to nie mogłem odmówić sobie podziwiania tych wszystkich cudeniek wyłożonych na lśniącym ciemnym aksamicie. Wszak żaden człowiek wrażliwy na piękno, potrafiące skryć się w najmniejszym nawet drobiazgu, nie minąłby takiej wystawy obojętnie. Wiedziałem, że niczego nie kupię, chciałem jedynie nacieszyć oczy niezwykłą urodą misternie wykonanych bibelotów.
            Nie należałem do osób zamożnych, nikomu nawet przez myśl by nie przeszło mnie do nich zaliczyć. Nie było mi z tym źle, nigdy nie miałem specjalnie wygórowanych wymagań. To, co posiadałem, w zupełności mi wystarczało.
            Zmieniło się to nieco, gdy poznałem Angeline Louer. Odkąd się zaręczyliśmy, nie szczędziłem wysiłków, by wprawić ją w zachwyt. Uwielbiałem patrzeć, jak na jej różanych usteczkach z wolna pojawia się nieśmiały uśmiech, by wkrótce rozpromienić całą twarz i zalśnić w rozmarzonych błękitnych oczach. Nie mogłem pozwolić sobie na wiele, co pani mojego serca przyjmowała z ogromną wyrozumiałością. Tym bardziej zdawała się doceniać każdy najdrobniejszy podarek – a to pierwszy wiosenny kwiat, zerwany ukradkiem w ogrodzie sędziwej pani Petit, innym razem pióro zgubione przez pawia w pobliskim parku. Tradycją było już, że dwa razy do roku, gdy zbliżało się Boże Narodzenie lub – tak jak teraz – urodziny Angeline, wędrowałem po wszystkich znanych mi antykwariatach, poszukując czegoś godnego uwagi, co mógłbym jej ofiarować, nie wydając przy tym majątku, którego przecież nie posiadałem.
            Otrząsnąłem się z rozmyślań, czując, że ktoś mnie obserwuje. W wypolerowanej szybie ujrzałem odbicie stojącego po drugiej stronie ulicy bladego mężczyzny. Przez moment jego zimne, nieruchome oczy wpatrywały się we mnie intensywnie. Najwyraźniej zorientował się, że go zauważyłem, gdyż odwrócił się i odszedł. Niespodziewanie ogarnął mnie nieprzyjemny chłód. Zadrżałem, zerkając przez ramię, jednak obcy zdążył zniknąć w jakimś zaułku. Wróciłem więc do oglądania maleńkich cudów, lecz nie sprawiało mi to już takiej przyjemności. Zadziwiające, jak najbłahsze zdarzenie potrafi wytrącić człowieka z równowagi.
            Naraz moje spojrzenie spoczęło na niewielkiej broszy, jakby przycupniętej nieśmiało pomiędzy innymi, znacznie bardziej wykwintnymi ozdóbkami. Przywodziła na myśl znak pochodzący z tajemnego alfabetu, z jakim się nigdy dotąd nie zetknąłem, pomimo mego bogatego doświadczenia. Nietypowy kształt przyciągał wzrok, a jednak wcześniej go nie spostrzegłem. Im dłużej mu się przyglądałem, tym dziwniejsze we mnie wzbudzał odczucia – nie był to może czysty strach, lecz jakaś niezrozumiała obawa, która wprawiała mnie w drżenie. Zwróciłem uwagę, że broszka, jakkolwiek wykonana z niebywałą precyzją, nie pasuje do innych misternych błyskotek z wystawy. Zupełnie jakby znalazła się na niej przypadkiem, jakby ktoś umieścił ją tam w niezrozumiałym celu. Z pewnością to nie sprawka jubilera – widać było na pierwszy rzut oka, że nie jest dziełem tej samej ręki, co reszta.
Westchnąłem, z politowaniem kiwając głową do własnych, cokolwiek niepoważnych myśli, i powoli ruszyłem przed siebie – niemal natychmiast wymazując z pamięci to, co widziały moje oczy – by kontynuować obchód. Zostało kilka sklepików, do których jeszcze nie zaglądałem, a kto wie, może nawet natrafię na jakiś nowy, do tej pory mi nie znany?

***

- Ach, młody pan Adalbert! Witam, witam! Co nowego?
- Niewiele – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, podając antykwariuszowi dłoń, a na mojej twarzy zagościł zmęczony uśmiech.
To był doprawdy długi dzień. Co więcej, całkowicie bezowocny. Oto przekroczyłem próg ostatniego ze znanych mi kilkunastu świetnie zaopatrzonych antykwariatów, a nie napotkałem ani jednego przedmiotu, najmniejszego drobiazgu, który przykułby moją uwagę. Nigdy jeszcze moje poszukiwania nie przyniosły tak marnych – właściwie żadnych – rezultatów. Cała nadzieja w panu Vieux i jego osobistej kopalni złota. Ten człowiek potrafił znaleźć dosłownie wszystko, czego tylko klient mógłby sobie zażyczyć. Dowcip polegał na tym, że nie przyjmował banalnych zleceń. Im większe wyzwanie się przed nim postawiło, z tym większym zapałem się go podejmował. Głównie dlatego zawsze zostawiałem sobie jego sklepik na koniec. Kolejnym powodem, nieco bardziej przyziemnym, był fakt, iż antykwariusz był niezwykle gadatliwy. Potrafił godzinami perorować na temat, który go aktualnie interesował – a zainteresowań miał wiele. To sprawiało, że na wizyty u niego potrzeba było znacznie więcej czasu niż w innych podobnych miejscach, zwłaszcza jeżeli kogoś znał i cenił.
- Co u pięknej panny Louer? Kiedy wreszcie zostanie panią Fidele? – zapytał ze śmiechem.
- Przypuszczam, że niebawem zaczniemy się nad tym zastanawiać – odparłem.
Szybko wyjaśniłem powód swojej wizyty. Naturalnie nie musiałem tego robić, pan Vieux doskonale znał te ze zwyczajów swoich stałych klientów, które dawały mu szansę na zarobek. Gdy tylko skończyłem mówić, pokiwał głową ze zrozumieniem i zaczął z niebywałą prędkością przemieszczać się po sklepie, co rusz zdejmując coś z gustownych mahoniowych regałów, innym razem wskazując mi jakieś doskonale utrzymane stare woluminy. W jego antykwariacie można było znaleźć istne cuda – a jednak wciąż brakowało czegoś, co byłoby warte uwagi. A trzeba przyznać, że sprzedawca, znając mój wybredny gust, nie zawracał sobie głowy prezentowaniem mi byle czego.
Po blisko trzech kwadransach uganiania się za jakimś nieuchwytnym cieniem stanął przede mną, z bezradną miną rozkładając ręce.
- Bardzo mi przykro, panie Fidele, chyba tym razem nie jestem w stanie panu pomóc. – Westchnął, a w jego oczach niemal zalśniły łzy rozpaczy. Był to bodaj pierwszy raz, gdy nie sprostał oczekiwaniom klienta.
- Cóż, zostało mi jeszcze trochę czasu…
- A więc proszę koniecznie wrócić do mnie za kilka dni, może będę miał coś, co pana zainteresuje. – Pan Vieux rozpromienił się na myśl, że jeszcze będzie miał szansę podjąć wyzwanie i jakoś się zrehabilitować.
Skinąłem głową z uśmiechem i opuściłem sklep, nim antykwariusz zdążył wciągnąć mnie w rozmowę. Byłem nie tylko zmęczony, ale i przygnębiony, chciałem więc czym prędzej znaleźć się w moim przytulnym mieszkanku, z dala od ludzi. By skrócić sobie drogę, ruszyłem krętymi uliczkami, które co prawda znałem, lecz rzadko odwiedzałem. W moim odczuciu okolica była nader ponura – zachwycające niegdyś fasady wspaniałych budynków straszyły obskurnym wyglądem, a ogrody i skwery były karygodnie zaniedbane. Doprawdy, nic przyjemnego dla oka.
Przystanąłem na moment, usiłując uprzytomnić sobie, gdzie jestem i w którą stronę powinienem się teraz udać. Zajrzałem w ponurą wąską uliczkę, natychmiast postanawiając, że tędy na pewno nie pójdę. Coś jednak przykuło moją uwagę. Wytężyłem więc wzrok, by upewnić się, że zmęczony umysł nie płata mi figli. Oto w miejscu, w którym najmniej bym się tego spodziewał, wciśnięty między obskurne lokale, do których nawet nie śmiałbym zajrzeć, przycupnął maleńki sklepik. „ANTYKWARIAT” – głosił dumnie szyld nad drzwiami. Natchnęło mnie to nową nadzieją. Było już jednak zbyt późno, poza tym nie miałem siły na kolejne rozczarowania, a w głębi duszy tego właśnie się spodziewałem. Postanowiłem, że wrócę tu następnego dnia i postarałem się zapamiętać lokalizację nieznanego mi sklepu z antykami. W dalszą drogę ruszyłem już z uśmiechem na twarzy.

***

Poranek zastał mnie w pełni rozbudzonego, choć nie mógłbym powiedzieć, że przytomnego. Przez całą noc, ilekroć zmorzył mnie sen, prześladowały mnie okropne koszmary, których za nic nie mogłem sobie przypomnieć po powrocie do rzeczywistości. W końcu uznałem, że nie ma sensu tego dłużej ciągnąć, tym bardziej, że do świtu pozostało niewiele czasu.
Spędziłem kilka godzin, trwając w zawieszeniu gdzieś pomiędzy jawą a krainą fantazji i pozwalając mojemu umysłowi swobodnie błądzić po nieznanych mi dotąd terenach. Gdy otrząsnąłem się wreszcie z tego dziwnego letargu, zmęczony bezsennością i długim oczekiwaniem, było już prawie południe. Opuściłem mieszkanie, nie mogąc się nadziwić, w jaki sposób uciekło mi tyle godzin.
Przez jakiś czas błądziłem po wąskich uliczkach, kończących się niespodziewanie zaśmieconymi zaułkami, usiłując odnaleźć napotkany wczoraj antykwariat. Choć z każdym krokiem moje wysiłki zdawały się coraz bardziej bezsensowne, nie mogłem się poddać. Naraz dostrzegłem przed sobą jakby znajomą postać, znikającą w mroku. Odniosłem wrażenie, że to w tamtym kierunku powinienem się udać, choć moja pamięć temu przeczyła.
Poszedłem za głosem przeczucia i oto stanąłem pod szyldem długo szukanego antykwariatu. Przyjrzałem się witrynie, przez którą niewiele  można było dostrzec – nie była brudna, a jednak dziwnie nieprzejrzysta. Odczuwając lekki niepokój, niewątpliwie spowodowany znalezieniem się w zupełnie obcym miejscu, chwyciłem za klamkę. Gdy przekraczałem próg, nad moją głową srebrzyście rozbrzmiał maleńki dzwoneczek. Dźwięk ten był zaskakująco nieprzyjemny. Powstrzymując odruch nakazujący mi się cofnąć, nieśmiało ruszyłem przed siebie.
Drzwi się za mną zamknęły, a we wnętrzu przesyconym zapachem starych ksiąg, kadzideł i jeszcze czegoś, czego nie potrafiłem zidentyfikować, zapadła głucha cisza. Rozglądałem się z podziwem po pomieszczeniu, które zdawało się być znacznie większe, niż na to wyglądało z zewnątrz, gdy za ladą poruszył się jakiś cień. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz, kiedy w człowieku, który wyłonił się z mroku, rozpoznałem tego obserwującego mnie dzień wcześniej przed sklepem jubilerskim. Antykwariusz wyciągnął dłoń, więc niechętnie podszedłem i podałem mu swoją. Jego skóra była chłodna i lepka, ciało wydawało się dziwnie miękkie.
- Jaunet. – Przedstawił się cichym głosem, nieprzyjemnie kojarzącym się z ostatnim tchnieniem umierającego. Jego zimne oczy wpatrywały się we mnie nieruchomo. – Czym mogę służyć?
- Adalbert Fidele. Szukam czegoś… niezwykłego.
Wyjaśniłem dokładnie, o co mi chodzi, unikając jego strasznego spojrzenia. Powoli skinął głową, która sprawiała wrażenie dziwnie bezkształtnej. Wskazał oszczędnym gestem regały, na których piętrzyły się stosy najniezwyklejszych ksiąg. Natychmiast rzuciło mi się w oczy kilka  bardzo rzadkich i poszukiwanych tytułów. Prawdę powiedziawszy, po wstępnych oględzinach nie zdziwiłoby mnie nawet, gdybym natknął się wśród nich na słynny „Necronomicon” szalonego Araba Abdula Alhazreda.
Jeden z woluminów zwrócił moją szczególną uwagę. Na grzbiecie nie było tytułu, za to zdobiły go maleńkie piktogramy, które wydały mi się dziwnie znajome, choć nigdy nie miałem okazji widzieć oryginału na własne oczy. Wyciągnąłem rękę, chcąc wziąć niewielką książkę, lecz przed moją twarzą natychmiast pojawił się groteskowy miękki palec, powstrzymując mnie w pół ruchu. Zrozumiawszy ze zdziwieniem, że w tym osobliwym sklepiku zapewne nie wolno dotykać niczego, za co się jeszcze nie zapłaciło, cofnąłem się o krok i poprosiłem o zdjęcie z półki, jak mi się wydawało, niezwykle rzadkiego tomiku słynnego poety. Nie pomyliłem się. Na świecie istniało zaledwie kilkanaście egzemplarzy, a jeden z nich właśnie leżał przede mną na ladzie. Był w doskonałym stanie. Obawiając się, że nie będzie mnie stać na takiego białego kruka, zapytałem o cenę. Przez następną wieczność – takie przynajmniej miałem wrażenie – wpatrywałem się z niedowierzaniem w sprzedawcę, który najwyraźniej zupełnie poważnie wymienił zaskakująco niewielką sumę. Czując, że szczęście wreszcie się do mnie uśmiechnęło, błyskawicznie podjąłem decyzję. Zakup wprawił mnie w tak doskonały nastrój, że wciągnąłem antykwariusza w rozmowę. Nie był przesadnie gadatliwy, za to wyrażał się z zastanowieniem i wielką precyzją.
- Muszę przyznać, że nie słyszałem o tym antykwariacie. Od dawna pan tu jest, Jaunet?
- Niedawno otwarłem. No właśnie – uniósł dłoń, jakby sobie o czymś przypomniał – nie zdążyłem jeszcze skatalogować wszystkich moich zbiorów. Obawiam się, że będzie pan musiał nieco poczekać na swój zakup. Jednakże – musiał dostrzec na mej twarzy pewną obawę, gdyż dodał z zastanowieniem – jeśli zechce pan zostawić mi swój adres, postaram się dostarczyć książkę jeszcze w tym tygodniu.
Musiałem przemyśleć tę propozycję. Prawdę powiedziawszy, posłaniec mógłby mnie nie zastać, gdyż miałem zaplanowany pilny służbowy wyjazd. Obawiając się, że nie zdążę wrócić po książkę przed urodzinami mojej Angeline, zacząłem gorączkowo zastanawiać się nad lepszym rozwiązaniem.
- Wie pan, Jaunet, to ma być prezent – zacząłem. W tym momencie wpadł mi do głowy doskonały pomysł. – Czy gdybym podał panu adres, mógłby pan dostarczyć go osobie, dla której jest przeznaczony, w najbliższy poniedziałek?
- Naturalnie, do tego czasu na pewno zdążę skończyć katalog. – Wyjął spod lady pióro, papier i kopertę, i podsunął mi je, wpatrując się we mnie tymi zimnymi oczami. – Czy zechce pan skreślić kilka słów? Można zapisać adres na kopercie, włożę ją do książki i zaręczam, że prezent dotrze do adresatki na czas.
Tak mnie zachwyciła ta propozycja, iż zupełnie nie zwróciłem uwagi na fakt, że choć nie zdradziłem ani słowem płci osoby, dla której zakupiłem ów prezent, Jaunet zdawał się ją znać. Szybko napisałem parę zdań, w krótkich słowach życząc Angeline wszystkiego, co najlepsze, zapewniając o moim oddaniu i obiecując, że odwiedzę ją, gdy tylko wrócę z wyjazdu. Starannie zaadresowałem kopertę i podałem ją antykwariuszowi razem z należnością. Skinął krótko głową i wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem z niechęcią. Sklepik z marzeniami każdego miłośnika literatury opuściłem z zadowoleniem.

***

Mimo wszelkich starań nie udało mi się powrócić z podróży na czas. W dniu urodzin pani mojego serca byłem jeszcze tak daleko od domu, że oczywistym stał się dla mnie fakt, iż nie zdążę. Do własnego mieszkania dotarłem dopiero we wtorek późnym wieczorem. Nie była to odpowiednia pora na wizytę, postanowiłem więc, że udam się do Angeline nazajutrz.
Gdy tylko zamknąłem oczy, zapadłem w głęboki sen. Nie trwał on jednak długo. Ponownie, tak jak przez cały zeszły tydzień, zaczęły mnie dręczyć koszmary. Budziłem się co kilka minut, mokry i z bijącym mocno sercem, a potem przez kolejne kilkadziesiąt na próżno starałem się uspokoić. W końcu zasypiałem, by znów znaleźć się w tej krainie straszliwych fantazji, których rano nie pamiętałem.
Wstałem okropnie zmęczony i długo doprowadzałem się do porządku. Wreszcie wyszedłem z mieszkania, wciąż odczuwając pozostałości zrodzonego w nocy niepokoju. Choć niezmiernie radowała mnie perspektywa spotkania z panią mego rozkołatanego serca, świat tego dnia wydawał mi się dziwnie ponury i nieprzystępny. Miałem nadzieję, że długi spacer nieco ukoi moje nerwy, lecz szybko pozbyłem się tego złudzenia. Z prawdziwą ulgą stanąłem na progu domu Louerów.
Drzwi otworzyła mi zapłakana służąca. Nie zważając na to, kto to może zobaczyć, padła mi w ramiona i zaniosła się głośnym szlochem.
- Co się stało?! – wykrzyknąłem, pełen najgorszych przeczuć, wprowadzając ją z powrotem do środka.
- Panienka… Państwo… – Tylko tyle zdołała wydukać biedna służka.
Przerażony, rzuciłem się pędem w stronę pokojów Angeline. Nie dbając o konwenanse, szarpnąłem za klamkę i wbiegłem do środka, nie zawracając sobie głowy zamykaniem drzwi za sobą, jak powinien to uczynić dżentelmen.
Pani mojego serca leżała w łóżku. Jej słodka twarzyczka była trupio blada, spierzchnięte wargi poruszały się lekko, nie wydając jednak żadnego dźwięku. Pierś z rzadka unosiła się w płytkim oddechu. Przysiadłem ostrożnie przy niej i ująłem jej zimną dłoń. Zaciśnięte palce rozwarły się, upuszczając na pościel niewielką broszkę. Wydała mi się dziwnie znajoma, nie miałem jednak ochoty się nad tym zastanawiać.
Na progu pokoju stanęli państwo Louer. Oboje byli równie bladzi jak ich córka, zdawało się, że ledwie stoją na nogach. Ojciec Angeline spojrzał na mnie pustym wzrokiem i wykrzywił twarz w niechętnym grymasie.
- To twoja wina – wymruczał ledwo słyszalnie, zbliżając się do mnie o kilka chwiejnych kroków.
- Co się stało? – Nie zrozumiałem, co miał na myśli. – Czy rozmawialiście z doktorem? Co powiedział?
- Gdybyś nie przysłał jej tej przeklętej książki, żyłaby nadal! – Pani Louer skinęła głową, przyznając mężowi rację.
Wzdrygnąłem się, wpatrując się w nich z niedowierzaniem. Co to ma znaczyć? Przecież sam widziałem, że Angeline oddycha. Owszem, musiała być bardzo chora, ale na pewno nie martwa. Spojrzałem na nią, gdy jej drobna dłoń gwałtownie zadrżała. Szeroko otwarte błękitne oczy były szkliste. Patrzyłem na nią długo, lecz nie dostrzegłem najmniejszego ruchu, ani jednego oddechu. Poczułem piekące łzy, gdy uświadomiłem sobie, że właśnie ją straciłem.
Wstałem i odsunąłem się o kilka kroków, gdy państwo Louer przypadli do łóżka martwej córki i padli na kolana, zanosząc się szlochem. Broszka, którą trzymałem w dłoni, zdawała się nieznacznie pulsować. Była zimna, a równocześnie parzyła moją skórę. Rozwarłem palce. Ozdoba spadła na stolik, przy którym stałem. Pochyliłem się lekko. Spostrzegłem mój list, napisany w antykwariacie Jauneta. Tuż obok leżała nieznana mi książka. Jakaś sztuka, uznałem, dostrzegając na otwartej stronie napis „AKT DRUGI”.
Zaintrygowany, przeczytałem kilka zdań o dość niepokojącym wydźwięku. Niewiele z tego rozumiejąc, zamknąłem książkę i spojrzałem na okładkę. Kolana się pode mną ugięły, gdy rozpoznałem tytuł. Był to niesławny „Król w żółci”, który nigdy nie powinien był powstać. Jak to możliwe, że się tu znalazł? Czyżby antykwariusz omyłkowo…
Nagle wszystko pojąłem. Nie było żadnej pomyłki. Jaunet wykorzystał moją naiwność. Przeczucie od początku podpowiadało mi, że komuś o tak straszliwym spojrzeniu nie należy ufać. Nie posłuchałem wewnętrznego głosu i Angeline za to zapłaciła. Jakże głupi byłem!
Spojrzałem jeszcze raz na broszę. Przypomniałem sobie, skąd znam ten kształt – widziałem go na wystawie jubilera w zeszłym tygodniu, gdy Jaunet mnie obserwował. W tej chwili domyśliłem się, że mógł to być jedynie Żółty Znak. Zadrżałem, tym razem z wściekłości.
Pochwyciłem książkę i broszę, które nie miały prawa znaleźć się w tym pokoju i odwróciłem się do państwa Louer. Chciałem im powiedzieć, że zostałem oszukany. Chciałem obiecać, że tego, kto sprowadził zgubę na ich córkę, dosięgnie sprawiedliwość. Chciałem przysiąc, że dorwę go osobiście, choćbym miał to przypłacić życiem. Tyle rzeczy chciałem im powiedzieć – i nie zdążyłem. Oboje byli martwi. Domyśliłem się, że wiedzieni niezdrową ciekawością musieli zajrzeć do sztuki, której nie powinni czytać ani oni, ani Angeline. Powstrzymując łzy, wybiegłem z domu.

***

Od wielu godzin błądziłem po wąskich uliczkach najbardziej zaniedbanej dzielnicy miasta. Byłem pewien, że to tutaj znajdował się antykwariat Jauneta, lecz nie mogłem go znaleźć. Co więcej, nie potrafiłem nawet odszukać zaułka, w którym był sklepik. Zupełnie jakby zapadły się pod ziemię.
Naraz dostrzegłem przed sobą jakby znajomą postać, znikającą w mroku. Odniosłem wrażenie, że to w tamtym kierunku powinienem się udać, choć moja pamięć temu przeczyła. Doznałem dziwnego uczucia, że oto historia się powtarza. Popędziłem przed siebie, w myślach wygrażając obmierzłemu antykwariuszowi. Nagle zatrzymałem się i rozejrzałem wokół, niczego nie rozumiejąc.
Patrzyłem na gołą ścianę.

2 komentarze:

  1. Gratuluję wygranej! Świetne opowiadanie! Czytałam z zapartym tchem :D Pozdrawiam! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, cieszę się, że się podobało :)
      Również pozdrawiam :)

      Usuń