19 marca 2018

Powidoki

Dawno się nie widzieliśmy. Aż wstyd, jak długo nic nie publikowałam... Nie to, że nic nie piszę (choć w istocie niewiele ostatnimi czasy), ale jakoś niewiele kończę. No, nieważne.
Poniższe opowiadanie powstało w lutym, z myślą o konkursie. Temat: horror marynistyczny. Nie wygrało, do ideału mu daleko, ale jest. I wypada się nim z Tobą podzielić, w końcu nie mam zwyczaju pisać do szuflady. Mam nadzieję, że choć trochę przypadnie Ci do gustu. Miłego czytania!
 

26 lut, 6:36 p.m.
Nadciąga sztorm, niebawem do nas dotrze. Cała załoga w gotowości.

27 lut, 1:23 a.m.
Sztorm się skończył. Zginęło ośmiu członków załogi, w tym drugi oficer. Straciliśmy grotmaszt i większość takielunku. Nabieramy wody. Ratujemy, co się da.

            Chwiejne pismo było ledwie czytelne, a notatki dziwnie lakoniczne. Przeglądając znaleziony kajet, Smith odniósł raczej wrażenie, że pierwszy oficer o nazwisku Johnson potrafił być nadzwyczaj wylewny. Zupełnie jakby prowadził pamiętnik, a nie dziennik pokładowy. Widocznie Matka Natura musiała ich mocno sponiewierać i na łajbie było sporo do roboty. W obliczu takich kłopotów kapitan musiał trzymać ich żelazną ręką, by cało wyszli z opresji. Wszak Christoph Bellamy, o którym krążyły rozliczne legendy, był bardzo doświadczonym żeglarzem i niejedno już przeżył.
            Cała sprawa przedstawiała się zresztą nader niepokojąco. Około południa młody Jarre pełniący akurat wachtę na bocianim gnieździe zameldował, że dostrzegł dryfujący statek pozbawiony masztów. Gdy zbliżyli się do niego na odległość krzyku, zdawało się, że słychać stamtąd paniczne wołania o pomoc. Trwożliwsi członkowie załogi próbowali słabo protestować przeciw podjęciu jakichkolwiek działań poza odwrotem, jednak natychmiast zostali zakrzyczani przez bardziej doświadczonych wilków morskich. Niektórzy już z daleka rozpoznali słynną Ann Marie, według plotek nazwaną tak na cześć zaginionej Anny Evory, niedoszłej narzeczonej Bellamy’ego.
            Roger Smith nie należał do ludzi przesądnych. Jako pierwszy wkroczył na pokład Ann Marie, z niemałym zaskoczeniem przekonując się, że statek wydaje się być opustoszały. Panowała tu martwa cisza, przerywana jedynie poskrzypywaniem zniszczonego olinowania. Łajba wyglądała fatalnie. Potargany fragment bezanu zwieszający się smętnie z rufy był jedynym śladem po ożaglowaniu, zamiast masztów w niebo złowieszczo sterczały jedynie drzazgi, a burty były w wielu miejscach spękane i podziurawione.
            Smith rozejrzał się bezradnie i przywołał kilku swoich ludzi, którzy również odważyli się wejść na Ann Marie pozbawioną załogi. Polecił im dokładnie przeszukać statek, a sam skierował się na mostek. Liczył, że znajdzie tam jakiekolwiek wskazówki odnośnie tego, co tu się mogło wydarzyć.
            Zastanowiło go to, co tam zastał. Koło sterowe było poczerniałe, jakby pokryte sadzą, jednak nigdzie wokół nie dostrzegł śladów świadczących o pożarze. Bacznie przyjrzał się wszystkiemu, jednak nie zobaczył niczego, co pomogłoby rzucić światło na tajemnicze wydarzenia, które niewątpliwie miały tu miejsce. Rozczarowany, ruszył do kajuty kapitana. Z trudem otwarłszy zablokowane jakimś przewróconym sprzętem drzwi, ostrożnie wkroczył do środka. W pomieszczeniu panował niewiarygodny wręcz bałagan. Półki były pozrywane ze ścian, a księgi, mapy i rozmaite przyrządy walały się po podłodze. Tuż za drzwiami leżało solidne krzesło – to samo, które utrudniało ich otwarcie. Jedynie stół, na stałe przytwierdzony do podłogi, był nienaruszony. To na nim, wśród podartych kartek pochodzących najwyraźniej z Biblii – co wydawało się nie do pomyślenia, jako że Bellamy znany był ze swej pobożności i nadzwyczajnej czci, jaką darzył Pismo Święte – Smith znalazł dziennik pokładowy. Zagłębił się w jego lekturze, mając nadzieję, że dowie się czegokolwiek przydatnego. Dziennik, jak należało się tego spodziewać, prowadzony był bardzo skrupulatnie. Szczególnie wyróżniały się wpisy dokonane przez niejakiego Edwarda Johnsona, wyjątkowo staranne, a dodatkowo okraszone rozległymi komentarzami.
            Przeczytawszy kilka takich notatek, Smith zaczął przerzucać kartki, ledwie zerkając na kolejne. W końcu dotarł do dnia 25 lutego i się zatrzymał. Jego uwagę zwrócił czerwony atrament, którym przekreślono część zapisanych informacji, wprowadzając dość istotne zmiany. Uważnie przyjrzał się nagryzmolonym na marginesach zapiskom i porównał je z podpisem kapitana. Charakterystyczne h szybko utwierdziło go w przekonaniu, że wszystkie wyszły spod jego ręki. Znów wczytał się we wpisy, usiłując odnaleźć w nich jakikolwiek sens. W przeciwieństwie do poprzednich, bardzo systematycznych opisów, notatki oficerów z tego dnia dość chaotycznie informowały o gwałtownie zmieniających się warunkach pogodowych. W tekstach, wyraźnie spisanych w pośpiechu, kilkukrotnie pojawiały się wzmianki o flautach, szkwałach, a nawet tornadach. Co ciekawe, wprowadzone przez Bellamy’ego poprawki odnosiły się najczęściej do kursu Ann Marie i wydawały się być całkowicie bezsensowne, zupełnie jakby kapitan postradał zmysły.
            Gdy data zmieniła się na 26 lutego, przez moment wpatrywał się w kartkę, zastanawiając się, co o tym sądzić. Dwie strony były praktycznie puste, jeśli nie liczyć godzin, pod którymi powinny znajdować się notatki. Dopiero na trzeciej, blisko wieczora, Johnson dokonał krótkiego i bardzo ogólnego wpisu. Kolejny pojawił się długo po północy i również niewiele mówił. Jasne było tylko to, że marynarze przeżyli straszliwy sztorm.
Miał już odłożyć dziennik na miejsce, gdy coś go tknęło. Jeszcze raz otwarł na ostatnim wpisie i przyjrzawszy się, zauważył, że ktoś wyrwał kolejne strony. Zważywszy na solidne wykonanie kajetu, nie mogło to być proste. Najwyraźniej komuś wyjątkowo zależało na usunięciu tych kartek.
Smith rozejrzał się po kajucie raz jeszcze. Uznawszy, że nic tu po nim, wziął dziennik i wyszedł na zewnątrz. W tym momencie jeden z jego ludzi krzyknął:
- Panie kapitanie, znaleźliśmy kogoś!
Nie zastanawiając się ani chwili, skoczył w kierunku otwartego włazu. Znalazłszy się pod pokładem, rozejrzał się niepewnie. Kawałek dalej dostrzegł wątłe światełko i ostrożnie ruszył w jego kierunku. Usłyszawszy kroki, marynarz odezwał się ponownie:
- Tutaj! Panie kapitanie, chyba nie żyje.
Smith dosłyszał drżenie w głosie podkomendnego. Zastanowił go szczególny nacisk położony przez niego na chyba. Wkrótce zbliżył się na tyle, by dostrzec pochylających się nad czymś mężczyzn. Gdy tylko stanął przy nich, odsunęli się posłusznie, robiąc mu miejsce. Spojrzał na ich blade twarze, po czym skupił wzrok na ciele opierającym się bezwładnie o jakąś skrzynię. Mężczyzna wyglądał na chorego. Był wychudzony, poszarzała skóra zwisała fałdami, włosów pozostało niewiele. Bez wątpienia musiał być martwy. Ukląkł przy nim, przyglądając się uważnie.
- Witaj, Johnson – mruknął, zaczynając przeszukanie. Marynarze spojrzeli na niego pytająco, lecz nie zwrócił na to uwagi, koncentrując się na wykonywanej czynności.
Wtem, gdy delikatnie wsunął palce do kolejnej kieszeni, blada ręka poruszyła się szybko i złapała go za nadgarstek. Druga uniosła się, wskazując na właz. Pierś pierwszego oficera uniosła się nieznacznie w płytkim oddechu, a z jego ust dobył się ledwo słyszalny szept:
- Uciekaj…
Ręce opadły z trzaskiem przypominającym łamanie suchych gałęzi, ciało ponownie znieruchomiało. Wszyscy oprócz Smitha cofnęli się o kilka kroków. Jeden z marynarzy przeżegnał się, drżąc na całym ciele. Roger jednak jeszcze nie skończył. Zaciskając zęby, strząsnął z siebie martwą dłoń i sięgnął do kieszeni na piersi Johnsona. Wymacał zwitek papieru. Poczuł także lepką wilgoć, niewątpliwie zły znak. Wyjął kartki, które już na pierwszy rzut oka wydały mu się tymi brakującymi z dziennika kapitańskiego. Zauważył na nich rdzawoczerwone plamy. Pełen najgorszych obaw, chwycił za koszulę oficera i ją rozerwał. Teraz również on zerwał się na równe nogi i odskoczył.
Widok, który im się ukazał, był przerażający. W piersi Johnsona ziała dziura wielkości jego dłoni, ukazując wnętrze… W którym bez najmniejszych wątpliwości brakowało serca. Z poszarpanego ciała buchnął odór zgnilizny. Wyglądało na to, że biedak musiał nie żyć od dłuższego czasu.
Smith wyprostował się i odwrócił powoli do swoich ludzi. Starał się nie okazywać, jak bardzo jest zdenerwowany. Nie mogąc wydobyć z siebie głosu, ruchem głowy wskazał przerażonym podkomendnym właz, którym wszyscy się tu dostali. Nie czekając na zachętę mężczyźni czym prędzej ruszyli w jego kierunku, by jak najszybciej opuścić ten przeklęty statek. Żałowali, że w ogóle się tu znaleźli.
Gdy Smith wydostał się na pokład i zatrzasnął otwartą klapę, dostrzegł, że przerażenie na twarzach doświadczonych wilków morskich jeszcze się pogłębia. Wszyscy patrzyli na coś oniemiali. Jeden z nich zauważył, że im się przygląda i wyciągnął rękę w kierunku mostka. Kapitan spojrzał tam i na moment znieruchomiał. Po kole sterowym pełzały ognie świętego Elma. Wyjątkowo silne, takich jeszcze w życiu nie widział. Zamknął na moment oczy i zadrżał. Na powiekach ujrzał niezwykle wyraźny obraz widmowego statku pędzącego prosto na nich z niewyobrażalną prędkością. Otrząsnął się szybko i zwrócił do mężczyzn.
- Wracamy na Dobrą Nadzieję! Nic tu po nas!
Smith doskonale zdawał sobie sprawę, że muszą jak najprędzej się oddalić. Zresztą pływali z nim głównie doświadczeni marynarze, którzy również byli tego świadomi. Wiedzieli, co zapowiadają ognie świętego Elma. Oczywistym był też fakt, że miejsce, w którym się znajdowali, nie było odpowiednie do sztormowania. Dryfujący okręt pozbawiony załogi mógłby stanowić dla nich poważne niebezpieczeństwo. Bez ociągania wykonywali więc wszystkie rozkazy.

***

            Od dłuższego czasu panowała flauta. Oddalili się od Ann Marie, a potem wszystkie wiatry ucichły. Nawet najlżejszy podmuch nie marszczył gładkiej jak lustro tafli wody. Wśród marynarzy pojawiały się już głosy, że niepotrzebnie pchali się na tę przeklętą łajbę, że jeszcze ich za to spotka coś złego.
            Smith nie miał zamiaru tego słuchać. Wiedząc, że i tak nie ma sposobu, by ich uciszyć, zaszył się w swojej kajucie, gdy tylko była okazja, i oddał się lekturze znalezionych przy Johnsonie papierów. Okazało się, że są to brakujące strony z dziennika pokładowego. Co prawda, te już całkowicie zatraciły wszelkie znamiona oficjalnego dokumentu, jednak mogły dostarczyć mu informacji. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że przecież Johnson z jakiegoś powodu miał je przy sobie.

27 lut
Flauta. Aż dziw, że po takim sztormie to możliwe. Coś złego wisi w powietrzu, wszyscy to czujemy…
Coś się dzieje z kapitanem. B. zawsze był głosem rozsądku, a ostatnio szaleje po pokładzie. Zdaje mi się, że widział coś, czego nie powinien. Aż strach pytać. I tak zresztą nie odpowiada, jakby nic nie słyszał…
Jest coraz gorzej. Oby jak najszybciej udało się kontynuować rejs, nim wszyscy zwariujemy…

28 lut
Kapitan zniknął. Obawiamy się najgorszego…
Powiesił się! Na galionie się powiesił! Jak? I dlaczego? W kajucie znaleźliśmy tylko podarte Pismo i żadnej wskazówki…
Zginął nam kolejny marynarz. Nikt nie wie, co się stało. Robi się coraz gorzej…

1 mar
Zginiemy wszyscy! Brak już połowy załogi, co i rusz kogoś ubywa, nikt nic nie wie…
Jest noc. Na morzu dalej cisza. Widziałem rzeczy, o których boję się mówić z kimkolwiek. Czuję, że niewiele czasu nam zostało…

2 mar
Flauta wciąż trwa. Zresztą, gdyby nawet zerwał się wiatr, kto by teraz popłynął? Odkąd zabrakło B., na statku panika. Z nikim się dogadać, każdy myśli o sobie, jak przetrwać. Próżno, i tak nikt nie wyjdzie z tego żywy…

3 mar
Jestem ostatni. Nie wiem, jak to się stało, że zostałem sam. Już niedługo…
Idzie po mnie. Nie ma już nadziei, zresztą co mi po tym…

            Ostatnie zdania sporządzone były pismem tak chwiejnym, że Smith z trudem je rozszyfrował. Zupełnie nie tego się spodziewał. Zapiski niewątpliwie wyszły spod ręki Johnsona. A jednak brakowało w nich tego charakterystycznego kwiecistego stylu, który rzucał się w oczy już od pierwszych stron dziennika pokładowego. Pierwszy oficer musiał być przerażony wydarzeniami, które rozgrywały się na jego oczach. Z jakiegoś powodu został oszczędzony do samego końca, być może…
            Roger Smith otrząsnął się z tych bezsensownych rozważań, śmiejąc się z tego, że pozwolił sobie choć na moment uwierzyć w jakieś nadprzyrodzone brednie. Zaraz jednak śmiech zamarł mu w gardle, a oczami wyobraźni ujrzał niezwykły obraz, który ukazał mu się na pokładzie Ann Marie. Starał się, lecz nie potrafił zapomnieć przerażającego widoku. I choć nie był przesądny, obawiał się, że mógł to być zwiastun nieszczęścia…

***

            Znów nadciągał sztorm. Żaden z doświadczonych członków załogi nie mógł uwierzyć, że wody, na których się znajdowali, okazały się tak niespokojne. Owszem, wszyscy wiedzieli, że z morzem nie ma żartów. A jednak ciągłe gwałtowne zmiany pogody w tym rejonie nawet najbardziej zaprawionego wilka morskiego wprawiłyby w konsternację.
            Wśród marynarzy zaczynały już krążyć ponure opowieści o tym, co ich czeka. Jedna straszniejsza od drugiej, a wszystkie z równie przerażającym finałem. Aż dziw, że wciąż zgodnie pracowali i żadnemu nie zaświtała jeszcze myśl o buncie. Roger Smith mógł się jedynie cieszyć, że ma tak karną załogę.
            Stał właśnie na mostku, obserwując krzątaninę na pokładzie. Jakiś czas temu zajął miejsce sternika, obawiając się, że mężczyzna – co prawda świetnie wyszkolony, ale jednak wciąż młody i niezbyt doświadczony – może nie podołać największym trudnościom. Jak do tej pory wszystko szło dobrze, lecz zalegające wokół ciemności i wzmagający się wiatr zwiastowały rychłą zmianę obecnego stanu rzeczy.
            Nagle przywykłe do ciemności oczy kapitana poraził blask tak silny, że mimowolnie cofnął się on o kilka kroków, osłaniając się rękami. Pod zamkniętymi powiekami pojawił się rozmyty obraz postaci trzymającej ster. Zadrżał, a gdy otworzył oczy, ujrzał pełgające po kole sterowym ognie świętego Elma – zupełnie jak na pokładzie Ann Marie. Jednak poza nim na mostku nie było nikogo.
Zaczął gorączkowo zastanawiać się, co robić. Nie mógł przecież ot tak pochwycić steru, który zdawał się płonąć. Tym bardziej nie mógł jednak pozostawić go bez nadzoru w obliczu nadchodzącego sztormu. Miotany wątpliwościami, odwrócił się w stronę rufy i zapatrzył w dal, wsłuchany w zawodzenie wichru. W pewnym momencie ujrzał przed sobą tajemnicze rozbłyski, nieco przypominające ognie za jego plecami. Przymknął powieki, pełen najgorszych obaw. I po raz kolejny ujrzał upiorny statek, podążający ich śladem z niewyobrażalną szybkością. Chciał wierzyć, że to jego wyobraźnia podsuwa mu te obrazy napawające jakąś niezrozumiałą grozą, lecz czuł, że tak naprawdę – świadomie czy nie – nie ma na to żadnego wpływu.
- Panie kapitanie!
Pierwszy oficer wpadł na mostek i stanął jak wryty. Smith odwrócił się do niego i bez zdziwienia dostrzegł, że mężczyzna – który był z nim na pokładzie Ann Marie – wpatruje się z przerażeniem w jarzące się koło sterowe. Odzyskując nad sobą kontrolę, podszedł zdecydowanym krokiem do marynarza i zatrzymał się tuż przed nim.
- Co się dzieje, Higgins? – zapytał stanowczo, zwracając na siebie uwagę oficera.
- Ludzie mówią, że… Niektórym się zdawało, że płynie za nami jakiś statek – wydukał mężczyzna, starając się nie patrzeć w stronę steru. – Nie wypatrzyliśmy niczego, nawet Jarre na gnieździe nic nie zauważył, ale zarzekają się, że widzieli… Jakby powidoki.
Smith ledwo zauważalnie skinął głową. Właśnie uzyskał potwierdzenie tego, czego obawiał się najbardziej – że to nie były tylko majaczenia jego zmęczonego umysłu. Najwyraźniej działo się coś, co wymykało się ludzkiemu pojmowaniu. I najprawdopodobniej czekało ich to, co spotkało załogę kapitana Bellamy’ego.
- Nie mam zamiaru was oszukiwać, Higgins, będzie ciężko. Nie musisz wspominać reszcie o tym, co tu zobaczyłeś – Oficer przytaknął, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że spanikowana załoga do niczego się nie przyda. – Ale przygotujcie się na najpaskudniejszy sztorm w waszym życiu. I pewnie ostatni – dodał pod nosem, gdy marynarz się oddalił.
Niebo rozdarła pierwsza błyskawica. Ogłuszający huk, jaki się przy tym rozległ, bardziej przywodził na myśl wystrzał armatni. Cały statek się zatrząsł, jakby ugodziła w niego niewidzialna salwa. Smith doskoczył do poczerniałego steru w momencie, gdy wicher, nagle zmieniając kierunek, wydął żagle ze straszliwą siłą. Maszty zatrzeszczały złowróżbnie, jednak wytrzymały pierwsze uderzenie. Przez dziób przewaliła się fala, która niespodziewanie podniosła się ze wzburzonych odmętów.
- Tornado! – wrzasnął ktoś.
Kapitan przeżegnał się szybko spoglądając przy tym w niebo i mocniej pochwycił ster. Zapowiadała się długa i ciężka noc.

***

            Rozejrzał się wokół nieprzytomnym wzrokiem i bezwładnie opadł na mostek. Przez chwilę starał się wyrównać oddech, wpatrując się w spokojne niebo. Był na skraju wyczerpania. Najważniejsze jednak, że udało się przetrwać sztorm. Były chwile, kiedy wydawało mu się, że już dłużej nie da rady, ale za każdym razem poczucie obowiązku okazywało się silniejsze od słabości ludzkiego ciała. Póki załoga Dobrej Nadziei znajdowała się w niebezpieczeństwie, potrafił zmobilizować siły, by walczyć z żywiołem. Przecież odpowiadał za tych ludzi.
            Usłyszał ciężkie kroki na mostku. Higgins bez słowa podszedł do kapitana i pomógł mu się podnieść.
            - Jak wygląda sytuacja?
            - Cudem straciliśmy tylko dwóch ludzi, panie kapitanie. Łajba uszkodzona w kilku miejscach, ale damy radę to naprawić.
            Smith spojrzał na zwisające smętnie potargane żagle.
            - Fok już do niczego się nie nadaje. Poszedł w strzępy – dodał pierwszy oficer. W jego głosie wyraźnie pobrzmiewało zmęczenie.
            - Jakieś szkody, które nam szczególnie zagrażają?
            - Przeciekamy w ładowni, ale ludzie już się tym zajęli.
            - Świetnie – Kapitan skinął głową. – Zróbcie, co należy, a potem odpocznijcie, długa noc za nami. I tak na razie nigdzie nie popłyniemy.
            Powiódł wzrokiem za schodzącym z mostka oficerem, wzdychając przy tym przeciągle. Podejrzewał, że cisza, tak jak wcześniej sztorm, potrwa wyjątkowo długo. Zaczynał żałować, że w ogóle przyszedł mu do głowy pomysł, by wchodzić na pokład Ann Marie. Choć nigdy nie wierzył w zabobony, zaczynał się obawiać, że to, co spotkało Bellamy’ego i jego załogę, mogło mieć ścisły związek z tym, co przytrafiło się Dobrej Nadziei.
            Po kole sterowym zaczęły pełzać słabe odblaski. Zaniepokojony Smith rozejrzał się uważnie, jednak nigdzie nie zauważył najmniejszych oznak kolejnej zmiany pogody. Zmęczony, przysiadł na deskach pokładu, opierając się o burtę. Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. Natychmiast nawiedziła go wizja niewyraźnej postaci trzymającej ster. Wzdrygnął się, gdy głowa odwróciła się w jego stronę. Uniósł powieki, wpatrując się przed siebie. I tym razem nie dostrzegł nikogo.

***

            Flauta trwała od dwóch dni. Nie sposób było mówić nawet o dryfowaniu, Dobra Nadzieja nie poruszyła się choćby o cal. Marynarze robili się coraz bardziej niespokojni, zwłaszcza kiedy zorientowali się, że kilku z nich brakuje. Liczba nieobecnych stale wzrastała. Było to o tyle niepokojące, że nie mieli szans zaszyć się na statku tak, by nikt o tym nie wiedział. A przecież nie mogli skoczyć do wody, to też ktoś by zauważył.
            Coraz częściej rozbrzmiewały głosy winą za wszystko obarczające Rogera Smitha. Wielu oskarżało go o podjęcie błędnej decyzji, która sprowadziła na nich klątwę. Nagle lotem błyskawicy rozeszła się nie tylko wieść o tym, co miało miejsce na Ann Marie, lecz także – co się działo na Dobrej Nadziei w czasie sztormu. Wśród załogi pojawił się wyraźny rozłam, teraz wszyscy myśleli tylko o tym, jak ocalić własne życie, choćby i kosztem innych.
            Wszystko to było przygnębiające. Nie potrafiąc znieść oskarżających spojrzeń – tym bardziej, że marynarze mieli rację co do jego winy – Smith zaszył się w swojej kajucie. Opuszczał ją jedynie po zmroku, gdy na statku robiło się względnie spokojnie, a na pokładzie przebywali tylko ci członkowie załogi, którym akurat przypadło pełnienie wachty.
            Właśnie wyszedł na obchód. Unikając swoich ludzi, skierował się na mostek. Szedł powoli, obawiając się tego, co może tam zastać. Po ostatnich wydarzeniach – i po lekturze zapisków Johnsona – nie spodziewał się już niczego dobrego. Wręcz przeciwnie, nastawiał się na najgorsze.
            Czekała na niego. Drobne ręce wsparte były na poczerniałym kole sterowym. Potarganą suknią i długimi włosami szarpały podmuchy wiatru, którego nie czuł. Wyglądała, jakby wpatrywała się w dal, lecz miała zamknięte oczy. Gdy Smith wszedł na mostek, odwróciła się do niego, unosząc powieki. Spojrzał wprost w puste oczodoły i cofnął się o krok. Jej usta otwarły się do niemego krzyku, a nieprzytrzymywana przez najlichszy nawet kawałek skóry żuchwa opadła niemal na pierś. Wykrzywiające się na kształt szponów dłonie wyciągnęły się w jego kierunku. Przyciągany jakąś nieziemską siłą kapitan podszedł do zjawy, która kiedyś mogła być piękną młodą dziewczyną. Poczuł, jak kościste palce wbijają się w jego policzki. W swojej głowie usłyszał szept: Ty będziesz ostatni. Zaraz potem rozległ się nieziemski jazgot, a postać zniknęła. Nie bardzo wiedząc, co się z nim dzieje, złapał się steru, by nie upaść. Zaczynał rozumieć Johnsona, który bał się nawet wspomnieć o tym, co zobaczył. Dysząc ciężko, zamknął na chwilę oczy. Po raz kolejny ujrzał widmowy statek. Tym razem był wyjątkowo blisko.
            - Już niedługo – mruknął, nie do końca zdając sobie z tego sprawę.

***

            Został sam na pokładzie. Ostatni z marynarzy zginął tej nocy. Smith nie miał złudzeń, że to koniec. Stojąc na mostku, obserwował płynący w jego stronę statek. Teraz już nie musiał nawet zamykać oczu. Z pokładu widmowej łajby docierała do jego uszu upiorna marynarska pieśń, śpiewana przez setki zawodzących straszliwie martwych głosów. Wiedział, że gdy tylko się obejrzy, ujrzy ducha dziewczyny.
            Już czas – rozbrzmiało w jego głowie. Poczuł, jak nagle opuszczają go wszystkie siły. Zdążył jeszcze pomyśleć o liście, a potem bezwolnie się odwrócił. Nie mając wpływu na to co robi, padł na kolana. Jego ręce same uniosły się do piersi. Zamknął oczy. No dalej. Oddaj mi swoje serce. Mógłby przysiąc, że w głosie dziewczyny słyszy drwinę, a jednocześnie miał wrażenie, że uśmiecha się do niego słodko.
            Rozdzierający ból zrodził w jego ustach krzyk. Ledwo zdawał sobie sprawę z tego, że sam go sobie zadaje. Gdzieś na obrzeżach świadomości czaiła się posępna myśl, że oto nadszedł koniec. Jeszcze tylko chwila, jeszcze…

***

- Co to?
- Gdzie?
- No tam…
Mężczyzna przyjrzał się wskazywanemu przez towarzysza obiektowi.
- Butelka? Nie może być.
- To list, ani chybi! Trza go wyłowić!
Dwaj marynarze szybko uwinęli się z zadaniem. Żaden z nich nie spotkał się jeszcze z czymś takim, o listach spisanych na morzu i wrzucanych do wody w butelkach słyszeli jedynie opowieści. Nie ulegało jednak wątpliwości, że coś istotnego – najpewniej złego – przytrafiło się autorowi, skoro zdecydował się przekazać w ten sposób wiadomość. Wszak nie mógł mieć pewności, że ktokolwiek ją znajdzie. Musiał być naprawdę zdesperowany.
Marynarze zanieśli butelkę na mostek.
- Panie kapitanie, chyba mamy list – bąknął jeden z nich, pokazując butelkę.
- Dajcie mi to.
Clegan z ciekawością przyjrzał się znalezisku. Uznając, że warto się nim zainteresować, zszedł do swojej kajuty i otwarł butelkę. Wydobył z niej kartkę papieru, wyrwaną przypuszczalnie z dziennika pokładowego. Autor drżącą ręką spisał na niej zaledwie kilka zdań.

23 marca
Jestem Roger Smith, kapitan Dobrej Nadziei. Zostałem sam.
Znaleźliśmy zniszczoną Ann Marie, załoga zginęła. Teraz nasza kolej…
Niech was Opatrzność broni przed podążaniem naszym szlakiem. A jeśli spotkacie na swojej drodze statek i usłyszycie wołania o pomoc, pod żadnym pozorem nie wchodźcie na pokład! Inaczej i was czeka zguba!
Mój czas dobiegł końca, idzie po mnie. Już słyszę, jak się zbliża…
Niech Bóg ma was w swojej opiece. Nic innego już nie pomoże.

            Kapitan zastanowił się nad tym, co właśnie przeczytał. Z listu jasno wynikało, że ktoś w okolicy wpadł w poważne tarapaty. Przeanalizował dokładnie ostatnie zapiski z dziennika pokładowego, by ustalić, skąd mogła do nich dotrzeć wiadomość. Data wskazywała, że spisano ją dwa dni temu. Nie mogli więc być daleko. Skinął do siebie głową, szybko ustalił najrozsądniejszy kurs i wyszedł z kajuty, by wydać odpowiednie rozkazy.
            - Co robimy, panie kapitanie? – spytał jeden z marynarzy, którzy przynieśli mu list.
            - Jak to co? Płyniemy z pomocą!

2 komentarze:

  1. Ciekawe opowiadanie. Były momenty grozy :D Najbardziej dobił mnie koniec. Dlaczego zdecydowali się pomóc? Może ten list też był już naznaczoony jakąś klątwą/ opętaniem? Gdzie znajdujesz takie konkursy? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Taak, właśnie o to chodziło, żeby była groza, w końcu miał być horror ;)

      Dlaczego kapitan chciał pomóc? Cóż, po pierwsze zapewne był człowiekiem honoru. Po drugie, to było swego rodzaju błędne koło - ktoś wpadł w tarapaty, ktoś inny chciał mu pomóc i sam się w nie wpakował, i od początku... Lubię czasem takie pętle, zwłaszcza w horrorach, nadają swoistego klimatu :) Po trzecie, choć moje czytelnicze podejście bywa różne i pewnie przeciwko czemuś takiemu czasem bym się buntowała, jako autorka odznaczam się pewną perfidią i lubię złe zakończenia. Może jestem fatum dla moich bohaterów :P

      A konkursy? Na grupach na facebooku na przykład :) I bardzo polecam Magazyn Histeria (http://magazynhisteria.pl/) - robią fajne konkursy, a i poza nimi można u nich zadebiutować :) Akurat powyższy tekst i kolejny, który ukaże się niebawem, zostały napisane na konkursy organizowane przez nich.

      Dzięki za komentarz! Pozdrawiam :)

      Usuń