Dawno się nie widzieliśmy. Aż wstyd, jak długo nic nie
publikowałam... Nie to, że nic nie piszę (choć w istocie niewiele ostatnimi
czasy), ale jakoś niewiele kończę. No, nieważne.
Poniższe opowiadanie powstało w lutym, z myślą o
konkursie. Temat: horror marynistyczny. Nie wygrało, do ideału mu daleko, ale
jest. I wypada się nim z Tobą podzielić, w końcu nie mam zwyczaju pisać do
szuflady. Mam nadzieję, że choć trochę przypadnie Ci do gustu. Miłego czytania!
26
lut, 6:36 p.m.
Nadciąga
sztorm, niebawem do nas dotrze. Cała załoga w gotowości.
27
lut, 1:23 a.m.
Sztorm
się skończył. Zginęło ośmiu członków załogi, w tym drugi oficer. Straciliśmy
grotmaszt i większość takielunku. Nabieramy wody. Ratujemy, co się da.
Chwiejne
pismo było ledwie czytelne, a notatki dziwnie lakoniczne. Przeglądając
znaleziony kajet, Smith odniósł raczej wrażenie, że pierwszy oficer o nazwisku
Johnson potrafił być nadzwyczaj wylewny. Zupełnie jakby prowadził pamiętnik, a
nie dziennik pokładowy. Widocznie Matka Natura musiała ich mocno sponiewierać i
na łajbie było sporo do roboty. W obliczu takich kłopotów kapitan musiał
trzymać ich żelazną ręką, by cało wyszli z opresji. Wszak Christoph Bellamy, o
którym krążyły rozliczne legendy, był bardzo doświadczonym żeglarzem i niejedno
już przeżył.
Cała
sprawa przedstawiała się zresztą nader niepokojąco. Około południa młody Jarre
pełniący akurat wachtę na bocianim gnieździe zameldował, że dostrzegł dryfujący
statek pozbawiony masztów. Gdy zbliżyli się do niego na odległość krzyku, zdawało
się, że słychać stamtąd paniczne wołania o pomoc. Trwożliwsi członkowie załogi
próbowali słabo protestować przeciw podjęciu jakichkolwiek działań poza
odwrotem, jednak natychmiast zostali zakrzyczani przez bardziej doświadczonych
wilków morskich. Niektórzy już z daleka rozpoznali słynną Ann Marie, według plotek nazwaną tak na cześć zaginionej Anny
Evory, niedoszłej narzeczonej Bellamy’ego.
Roger
Smith nie należał do ludzi przesądnych. Jako pierwszy wkroczył na pokład Ann Marie, z niemałym zaskoczeniem
przekonując się, że statek wydaje się być opustoszały. Panowała tu martwa
cisza, przerywana jedynie poskrzypywaniem zniszczonego olinowania. Łajba wyglądała
fatalnie. Potargany fragment bezanu zwieszający się smętnie z rufy był jedynym śladem
po ożaglowaniu, zamiast masztów w niebo złowieszczo sterczały jedynie drzazgi, a
burty były w wielu miejscach spękane i podziurawione.
Smith
rozejrzał się bezradnie i przywołał kilku swoich ludzi, którzy również odważyli
się wejść na Ann Marie pozbawioną
załogi. Polecił im dokładnie przeszukać statek, a sam skierował się na mostek.
Liczył, że znajdzie tam jakiekolwiek wskazówki odnośnie tego, co tu się mogło
wydarzyć.
Zastanowiło
go to, co tam zastał. Koło sterowe było poczerniałe, jakby pokryte sadzą,
jednak nigdzie wokół nie dostrzegł śladów świadczących o pożarze. Bacznie
przyjrzał się wszystkiemu, jednak nie zobaczył niczego, co pomogłoby rzucić
światło na tajemnicze wydarzenia, które niewątpliwie miały tu miejsce.
Rozczarowany, ruszył do kajuty kapitana. Z trudem otwarłszy zablokowane jakimś
przewróconym sprzętem drzwi, ostrożnie wkroczył do środka. W pomieszczeniu
panował niewiarygodny wręcz bałagan. Półki były pozrywane ze ścian, a księgi,
mapy i rozmaite przyrządy walały się po podłodze. Tuż za drzwiami leżało
solidne krzesło – to samo, które utrudniało ich otwarcie. Jedynie stół, na
stałe przytwierdzony do podłogi, był nienaruszony. To na nim, wśród podartych
kartek pochodzących najwyraźniej z Biblii – co wydawało się nie do pomyślenia,
jako że Bellamy znany był ze swej pobożności i nadzwyczajnej czci, jaką darzył Pismo
Święte – Smith znalazł dziennik pokładowy. Zagłębił się w jego lekturze, mając
nadzieję, że dowie się czegokolwiek przydatnego. Dziennik, jak należało się
tego spodziewać, prowadzony był bardzo skrupulatnie. Szczególnie wyróżniały się
wpisy dokonane przez niejakiego Edwarda Johnsona, wyjątkowo staranne, a
dodatkowo okraszone rozległymi komentarzami.
Przeczytawszy
kilka takich notatek, Smith zaczął przerzucać kartki, ledwie zerkając na
kolejne. W końcu dotarł do dnia 25 lutego i się zatrzymał. Jego uwagę zwrócił
czerwony atrament, którym przekreślono część zapisanych informacji,
wprowadzając dość istotne zmiany. Uważnie przyjrzał się nagryzmolonym na
marginesach zapiskom i porównał je z podpisem kapitana. Charakterystyczne h szybko utwierdziło go w przekonaniu,
że wszystkie wyszły spod jego ręki. Znów wczytał się we wpisy, usiłując
odnaleźć w nich jakikolwiek sens. W przeciwieństwie do poprzednich, bardzo
systematycznych opisów, notatki oficerów z tego dnia dość chaotycznie informowały
o gwałtownie zmieniających się warunkach pogodowych. W tekstach, wyraźnie
spisanych w pośpiechu, kilkukrotnie pojawiały się wzmianki o flautach,
szkwałach, a nawet tornadach. Co ciekawe, wprowadzone przez Bellamy’ego
poprawki odnosiły się najczęściej do kursu Ann
Marie i wydawały się być całkowicie bezsensowne, zupełnie jakby kapitan
postradał zmysły.
Gdy
data zmieniła się na 26 lutego, przez moment wpatrywał się w kartkę,
zastanawiając się, co o tym sądzić. Dwie strony były praktycznie puste, jeśli
nie liczyć godzin, pod którymi powinny znajdować się notatki. Dopiero na
trzeciej, blisko wieczora, Johnson dokonał krótkiego i bardzo ogólnego wpisu.
Kolejny pojawił się długo po północy i również niewiele mówił. Jasne było tylko
to, że marynarze przeżyli straszliwy sztorm.
Miał już odłożyć
dziennik na miejsce, gdy coś go tknęło. Jeszcze raz otwarł na ostatnim wpisie i
przyjrzawszy się, zauważył, że ktoś wyrwał kolejne strony. Zważywszy na solidne
wykonanie kajetu, nie mogło to być proste. Najwyraźniej komuś wyjątkowo
zależało na usunięciu tych kartek.
Smith rozejrzał się po
kajucie raz jeszcze. Uznawszy, że nic tu po nim, wziął dziennik i wyszedł na
zewnątrz. W tym momencie jeden z jego ludzi krzyknął:
- Panie kapitanie,
znaleźliśmy kogoś!
Nie zastanawiając się
ani chwili, skoczył w kierunku otwartego włazu. Znalazłszy się pod pokładem,
rozejrzał się niepewnie. Kawałek dalej dostrzegł wątłe światełko i ostrożnie
ruszył w jego kierunku. Usłyszawszy kroki, marynarz odezwał się ponownie:
- Tutaj! Panie kapitanie,
chyba nie żyje.
Smith dosłyszał drżenie
w głosie podkomendnego. Zastanowił go szczególny nacisk położony przez niego na
chyba. Wkrótce zbliżył się na tyle,
by dostrzec pochylających się nad czymś mężczyzn. Gdy tylko stanął przy nich,
odsunęli się posłusznie, robiąc mu miejsce. Spojrzał na ich blade twarze, po
czym skupił wzrok na ciele opierającym się bezwładnie o jakąś skrzynię.
Mężczyzna wyglądał na chorego. Był wychudzony, poszarzała skóra zwisała
fałdami, włosów pozostało niewiele. Bez wątpienia musiał być martwy. Ukląkł
przy nim, przyglądając się uważnie.
- Witaj, Johnson –
mruknął, zaczynając przeszukanie. Marynarze spojrzeli na niego pytająco, lecz
nie zwrócił na to uwagi, koncentrując się na wykonywanej czynności.
Wtem, gdy delikatnie
wsunął palce do kolejnej kieszeni, blada ręka poruszyła się szybko i złapała go
za nadgarstek. Druga uniosła się, wskazując na właz. Pierś pierwszego oficera
uniosła się nieznacznie w płytkim oddechu, a z jego ust dobył się ledwo
słyszalny szept:
- Uciekaj…
Ręce opadły z trzaskiem
przypominającym łamanie suchych gałęzi, ciało ponownie znieruchomiało. Wszyscy
oprócz Smitha cofnęli się o kilka kroków. Jeden z marynarzy przeżegnał się,
drżąc na całym ciele. Roger jednak jeszcze nie skończył. Zaciskając zęby,
strząsnął z siebie martwą dłoń i sięgnął do kieszeni na piersi Johnsona.
Wymacał zwitek papieru. Poczuł także lepką wilgoć, niewątpliwie zły znak. Wyjął
kartki, które już na pierwszy rzut oka wydały mu się tymi brakującymi z
dziennika kapitańskiego. Zauważył na nich rdzawoczerwone plamy. Pełen
najgorszych obaw, chwycił za koszulę oficera i ją rozerwał. Teraz również on
zerwał się na równe nogi i odskoczył.
Widok, który im się
ukazał, był przerażający. W piersi Johnsona ziała dziura wielkości jego dłoni,
ukazując wnętrze… W którym bez najmniejszych wątpliwości brakowało serca. Z
poszarpanego ciała buchnął odór zgnilizny. Wyglądało na to, że biedak musiał
nie żyć od dłuższego czasu.
Smith wyprostował się i
odwrócił powoli do swoich ludzi. Starał się nie okazywać, jak bardzo jest
zdenerwowany. Nie mogąc wydobyć z siebie głosu, ruchem głowy wskazał
przerażonym podkomendnym właz, którym wszyscy się tu dostali. Nie czekając na
zachętę mężczyźni czym prędzej ruszyli w jego kierunku, by jak najszybciej
opuścić ten przeklęty statek. Żałowali, że w ogóle się tu znaleźli.
Gdy Smith wydostał się
na pokład i zatrzasnął otwartą klapę, dostrzegł, że przerażenie na twarzach
doświadczonych wilków morskich jeszcze się pogłębia. Wszyscy patrzyli na coś
oniemiali. Jeden z nich zauważył, że im się przygląda i wyciągnął rękę w
kierunku mostka. Kapitan spojrzał tam i na moment znieruchomiał. Po kole
sterowym pełzały ognie świętego Elma. Wyjątkowo silne, takich jeszcze w życiu
nie widział. Zamknął na moment oczy i zadrżał. Na powiekach ujrzał niezwykle
wyraźny obraz widmowego statku pędzącego prosto na nich z niewyobrażalną
prędkością. Otrząsnął się szybko i zwrócił do mężczyzn.
- Wracamy na Dobrą Nadzieję! Nic tu po nas!
Smith doskonale zdawał
sobie sprawę, że muszą jak najprędzej się oddalić. Zresztą pływali z nim
głównie doświadczeni marynarze, którzy również byli tego świadomi. Wiedzieli,
co zapowiadają ognie świętego Elma. Oczywistym był też fakt, że miejsce, w
którym się znajdowali, nie było odpowiednie do sztormowania. Dryfujący okręt
pozbawiony załogi mógłby stanowić dla nich poważne niebezpieczeństwo. Bez
ociągania wykonywali więc wszystkie rozkazy.
***
Od
dłuższego czasu panowała flauta. Oddalili się od Ann Marie, a potem wszystkie wiatry ucichły. Nawet najlżejszy
podmuch nie marszczył gładkiej jak lustro tafli wody. Wśród marynarzy pojawiały
się już głosy, że niepotrzebnie pchali się na tę przeklętą łajbę, że jeszcze
ich za to spotka coś złego.
Smith
nie miał zamiaru tego słuchać. Wiedząc, że i tak nie ma sposobu, by ich
uciszyć, zaszył się w swojej kajucie, gdy tylko była okazja, i oddał się
lekturze znalezionych przy Johnsonie papierów. Okazało się, że są to brakujące
strony z dziennika pokładowego. Co prawda, te już całkowicie zatraciły wszelkie
znamiona oficjalnego dokumentu, jednak mogły dostarczyć mu informacji.
Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że przecież Johnson z jakiegoś powodu miał
je przy sobie.
27
lut
Flauta.
Aż dziw, że po takim sztormie to możliwe. Coś złego wisi w powietrzu, wszyscy
to czujemy…
Coś
się dzieje z kapitanem. B. zawsze był głosem rozsądku, a ostatnio szaleje po
pokładzie. Zdaje mi się, że widział coś, czego nie powinien. Aż strach pytać. I
tak zresztą nie odpowiada, jakby nic nie słyszał…
Jest
coraz gorzej. Oby jak najszybciej udało się kontynuować rejs, nim wszyscy
zwariujemy…
28
lut
Kapitan
zniknął. Obawiamy się najgorszego…
Powiesił
się! Na galionie się powiesił! Jak? I dlaczego? W kajucie znaleźliśmy tylko
podarte Pismo i żadnej wskazówki…
Zginął
nam kolejny marynarz. Nikt nie wie, co się stało. Robi się coraz gorzej…
1
mar
Zginiemy
wszyscy! Brak już połowy załogi, co i rusz kogoś ubywa, nikt nic nie wie…
Jest
noc. Na morzu dalej cisza. Widziałem rzeczy, o których boję się mówić z
kimkolwiek. Czuję, że niewiele czasu nam zostało…
2
mar
Flauta
wciąż trwa. Zresztą, gdyby nawet zerwał się wiatr, kto by teraz popłynął? Odkąd
zabrakło B., na statku panika. Z nikim się dogadać, każdy myśli o sobie, jak
przetrwać. Próżno, i tak nikt nie wyjdzie z tego żywy…
3
mar
Jestem
ostatni. Nie wiem, jak to się stało, że zostałem sam. Już niedługo…
Idzie
po mnie. Nie ma już nadziei, zresztą co mi po tym…
Ostatnie
zdania sporządzone były pismem tak chwiejnym, że Smith z trudem je
rozszyfrował. Zupełnie nie tego się spodziewał. Zapiski niewątpliwie wyszły
spod ręki Johnsona. A jednak brakowało w nich tego charakterystycznego
kwiecistego stylu, który rzucał się w oczy już od pierwszych stron dziennika
pokładowego. Pierwszy oficer musiał być przerażony wydarzeniami, które rozgrywały
się na jego oczach. Z jakiegoś powodu został oszczędzony do samego końca, być
może…
Roger
Smith otrząsnął się z tych bezsensownych rozważań, śmiejąc się z tego, że
pozwolił sobie choć na moment uwierzyć w jakieś nadprzyrodzone brednie. Zaraz
jednak śmiech zamarł mu w gardle, a oczami wyobraźni ujrzał niezwykły obraz,
który ukazał mu się na pokładzie Ann
Marie. Starał się, lecz nie potrafił zapomnieć przerażającego widoku. I
choć nie był przesądny, obawiał się, że mógł to być zwiastun nieszczęścia…
***
Znów
nadciągał sztorm. Żaden z doświadczonych członków załogi nie mógł uwierzyć, że
wody, na których się znajdowali, okazały się tak niespokojne. Owszem, wszyscy
wiedzieli, że z morzem nie ma żartów. A jednak ciągłe gwałtowne zmiany pogody w
tym rejonie nawet najbardziej zaprawionego wilka morskiego wprawiłyby w
konsternację.
Wśród
marynarzy zaczynały już krążyć ponure opowieści o tym, co ich czeka. Jedna
straszniejsza od drugiej, a wszystkie z równie przerażającym finałem. Aż dziw,
że wciąż zgodnie pracowali i żadnemu nie zaświtała jeszcze myśl o buncie. Roger
Smith mógł się jedynie cieszyć, że ma tak karną załogę.
Stał
właśnie na mostku, obserwując krzątaninę na pokładzie. Jakiś czas temu zajął
miejsce sternika, obawiając się, że mężczyzna – co prawda świetnie wyszkolony,
ale jednak wciąż młody i niezbyt doświadczony – może nie podołać największym
trudnościom. Jak do tej pory wszystko szło dobrze, lecz zalegające wokół
ciemności i wzmagający się wiatr zwiastowały rychłą zmianę obecnego stanu
rzeczy.
Nagle
przywykłe do ciemności oczy kapitana poraził blask tak silny, że mimowolnie
cofnął się on o kilka kroków, osłaniając się rękami. Pod zamkniętymi powiekami
pojawił się rozmyty obraz postaci trzymającej ster. Zadrżał, a gdy otworzył
oczy, ujrzał pełgające po kole sterowym ognie świętego Elma – zupełnie jak na
pokładzie Ann Marie. Jednak poza nim
na mostku nie było nikogo.
Zaczął gorączkowo
zastanawiać się, co robić. Nie mógł przecież ot tak pochwycić steru, który
zdawał się płonąć. Tym bardziej nie mógł jednak pozostawić go bez nadzoru w
obliczu nadchodzącego sztormu. Miotany wątpliwościami, odwrócił się w stronę
rufy i zapatrzył w dal, wsłuchany w zawodzenie wichru. W pewnym momencie ujrzał
przed sobą tajemnicze rozbłyski, nieco przypominające ognie za jego plecami.
Przymknął powieki, pełen najgorszych obaw. I po raz kolejny ujrzał upiorny
statek, podążający ich śladem z niewyobrażalną szybkością. Chciał wierzyć, że
to jego wyobraźnia podsuwa mu te obrazy napawające jakąś niezrozumiałą grozą,
lecz czuł, że tak naprawdę – świadomie czy nie – nie ma na to żadnego wpływu.
- Panie kapitanie!
Pierwszy oficer wpadł
na mostek i stanął jak wryty. Smith odwrócił się do niego i bez zdziwienia
dostrzegł, że mężczyzna – który był z nim na pokładzie Ann Marie – wpatruje się z przerażeniem w jarzące się koło sterowe.
Odzyskując nad sobą kontrolę, podszedł zdecydowanym krokiem do marynarza i
zatrzymał się tuż przed nim.
- Co się dzieje,
Higgins? – zapytał stanowczo, zwracając na siebie uwagę oficera.
- Ludzie mówią, że… Niektórym
się zdawało, że płynie za nami jakiś statek – wydukał mężczyzna, starając się
nie patrzeć w stronę steru. – Nie wypatrzyliśmy niczego, nawet Jarre na
gnieździe nic nie zauważył, ale zarzekają się, że widzieli… Jakby powidoki.
Smith ledwo zauważalnie
skinął głową. Właśnie uzyskał potwierdzenie tego, czego obawiał się najbardziej
– że to nie były tylko majaczenia jego zmęczonego umysłu. Najwyraźniej działo
się coś, co wymykało się ludzkiemu pojmowaniu. I najprawdopodobniej czekało ich
to, co spotkało załogę kapitana Bellamy’ego.
- Nie mam zamiaru was
oszukiwać, Higgins, będzie ciężko. Nie musisz wspominać reszcie o tym, co tu
zobaczyłeś – Oficer przytaknął, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że spanikowana
załoga do niczego się nie przyda. – Ale przygotujcie się na najpaskudniejszy
sztorm w waszym życiu. I pewnie ostatni – dodał pod nosem, gdy marynarz się
oddalił.
Niebo rozdarła pierwsza
błyskawica. Ogłuszający huk, jaki się przy tym rozległ, bardziej przywodził na
myśl wystrzał armatni. Cały statek się zatrząsł, jakby ugodziła w niego
niewidzialna salwa. Smith doskoczył do poczerniałego steru w momencie, gdy
wicher, nagle zmieniając kierunek, wydął żagle ze straszliwą siłą. Maszty
zatrzeszczały złowróżbnie, jednak wytrzymały pierwsze uderzenie. Przez dziób
przewaliła się fala, która niespodziewanie podniosła się ze wzburzonych
odmętów.
- Tornado! – wrzasnął
ktoś.
Kapitan przeżegnał się
szybko spoglądając przy tym w niebo i mocniej pochwycił ster. Zapowiadała się
długa i ciężka noc.
***
Rozejrzał
się wokół nieprzytomnym wzrokiem i bezwładnie opadł na mostek. Przez chwilę
starał się wyrównać oddech, wpatrując się w spokojne niebo. Był na skraju
wyczerpania. Najważniejsze jednak, że udało się przetrwać sztorm. Były chwile,
kiedy wydawało mu się, że już dłużej nie da rady, ale za każdym razem poczucie
obowiązku okazywało się silniejsze od słabości ludzkiego ciała. Póki załoga Dobrej Nadziei znajdowała się w
niebezpieczeństwie, potrafił zmobilizować siły, by walczyć z żywiołem. Przecież
odpowiadał za tych ludzi.
Usłyszał
ciężkie kroki na mostku. Higgins bez słowa podszedł do kapitana i pomógł mu się
podnieść.
-
Jak wygląda sytuacja?
-
Cudem straciliśmy tylko dwóch ludzi, panie kapitanie. Łajba uszkodzona w kilku
miejscach, ale damy radę to naprawić.
Smith
spojrzał na zwisające smętnie potargane żagle.
-
Fok już do niczego się nie nadaje. Poszedł w strzępy – dodał pierwszy oficer. W
jego głosie wyraźnie pobrzmiewało zmęczenie.
-
Jakieś szkody, które nam szczególnie zagrażają?
-
Przeciekamy w ładowni, ale ludzie już się tym zajęli.
-
Świetnie – Kapitan skinął głową. – Zróbcie, co należy, a potem odpocznijcie,
długa noc za nami. I tak na razie nigdzie nie popłyniemy.
Powiódł
wzrokiem za schodzącym z mostka oficerem, wzdychając przy tym przeciągle.
Podejrzewał, że cisza, tak jak wcześniej sztorm, potrwa wyjątkowo długo.
Zaczynał żałować, że w ogóle przyszedł mu do głowy pomysł, by wchodzić na
pokład Ann Marie. Choć nigdy nie
wierzył w zabobony, zaczynał się obawiać, że to, co spotkało Bellamy’ego i jego
załogę, mogło mieć ścisły związek z tym, co przytrafiło się Dobrej Nadziei.
Po
kole sterowym zaczęły pełzać słabe odblaski. Zaniepokojony Smith rozejrzał się
uważnie, jednak nigdzie nie zauważył najmniejszych oznak kolejnej zmiany pogody.
Zmęczony, przysiadł na deskach pokładu, opierając się o burtę. Odchylił głowę
do tyłu i zamknął oczy. Natychmiast nawiedziła go wizja niewyraźnej postaci
trzymającej ster. Wzdrygnął się, gdy głowa odwróciła się w jego stronę. Uniósł
powieki, wpatrując się przed siebie. I tym razem nie dostrzegł nikogo.
***
Flauta
trwała od dwóch dni. Nie sposób było mówić nawet o dryfowaniu, Dobra Nadzieja nie poruszyła się choćby
o cal. Marynarze robili się coraz bardziej niespokojni, zwłaszcza kiedy zorientowali
się, że kilku z nich brakuje. Liczba nieobecnych stale wzrastała. Było to o
tyle niepokojące, że nie mieli szans zaszyć się na statku tak, by nikt o tym
nie wiedział. A przecież nie mogli skoczyć do wody, to też ktoś by zauważył.
Coraz
częściej rozbrzmiewały głosy winą za wszystko obarczające Rogera Smitha. Wielu
oskarżało go o podjęcie błędnej decyzji, która sprowadziła na nich klątwę.
Nagle lotem błyskawicy rozeszła się nie tylko wieść o tym, co miało miejsce na Ann Marie, lecz także – co się działo na
Dobrej Nadziei w czasie sztormu.
Wśród załogi pojawił się wyraźny rozłam, teraz wszyscy myśleli tylko o tym, jak
ocalić własne życie, choćby i kosztem innych.
Wszystko
to było przygnębiające. Nie potrafiąc znieść oskarżających spojrzeń – tym
bardziej, że marynarze mieli rację co do jego winy – Smith zaszył się w swojej
kajucie. Opuszczał ją jedynie po zmroku, gdy na statku robiło się względnie
spokojnie, a na pokładzie przebywali tylko ci członkowie załogi, którym akurat
przypadło pełnienie wachty.
Właśnie
wyszedł na obchód. Unikając swoich ludzi, skierował się na mostek. Szedł
powoli, obawiając się tego, co może tam zastać. Po ostatnich wydarzeniach – i
po lekturze zapisków Johnsona – nie spodziewał się już niczego dobrego. Wręcz
przeciwnie, nastawiał się na najgorsze.
Czekała
na niego. Drobne ręce wsparte były na poczerniałym kole sterowym. Potarganą
suknią i długimi włosami szarpały podmuchy wiatru, którego nie czuł. Wyglądała,
jakby wpatrywała się w dal, lecz miała zamknięte oczy. Gdy Smith wszedł na
mostek, odwróciła się do niego, unosząc powieki. Spojrzał wprost w puste
oczodoły i cofnął się o krok. Jej usta otwarły się do niemego krzyku, a
nieprzytrzymywana przez najlichszy nawet kawałek skóry żuchwa opadła niemal na
pierś. Wykrzywiające się na kształt szponów dłonie wyciągnęły się w jego
kierunku. Przyciągany jakąś nieziemską siłą kapitan podszedł do zjawy, która
kiedyś mogła być piękną młodą dziewczyną. Poczuł, jak kościste palce wbijają
się w jego policzki. W swojej głowie usłyszał szept: Ty będziesz ostatni. Zaraz potem rozległ się nieziemski jazgot, a
postać zniknęła. Nie bardzo wiedząc, co się z nim dzieje, złapał się steru, by
nie upaść. Zaczynał rozumieć Johnsona, który bał się nawet wspomnieć o tym, co
zobaczył. Dysząc ciężko, zamknął na chwilę oczy. Po raz kolejny ujrzał widmowy
statek. Tym razem był wyjątkowo blisko.
-
Już niedługo – mruknął, nie do końca zdając sobie z tego sprawę.
***
Został
sam na pokładzie. Ostatni z marynarzy zginął tej nocy. Smith nie miał złudzeń,
że to koniec. Stojąc na mostku, obserwował płynący w jego stronę statek. Teraz
już nie musiał nawet zamykać oczu. Z pokładu widmowej łajby docierała do jego
uszu upiorna marynarska pieśń, śpiewana przez setki zawodzących straszliwie
martwych głosów. Wiedział, że gdy tylko się obejrzy, ujrzy ducha dziewczyny.
Już czas – rozbrzmiało w jego głowie.
Poczuł, jak nagle opuszczają go wszystkie siły. Zdążył jeszcze pomyśleć o
liście, a potem bezwolnie się odwrócił. Nie mając wpływu na to co robi, padł na
kolana. Jego ręce same uniosły się do piersi. Zamknął oczy. No dalej. Oddaj mi swoje serce. Mógłby
przysiąc, że w głosie dziewczyny słyszy drwinę, a jednocześnie miał wrażenie,
że uśmiecha się do niego słodko.
Rozdzierający
ból zrodził w jego ustach krzyk. Ledwo zdawał sobie sprawę z tego, że sam go
sobie zadaje. Gdzieś na obrzeżach świadomości czaiła się posępna myśl, że oto
nadszedł koniec. Jeszcze tylko chwila, jeszcze…
***
- Co to?
- Gdzie?
- No tam…
Mężczyzna przyjrzał się
wskazywanemu przez towarzysza obiektowi.
- Butelka? Nie może
być.
- To list, ani chybi!
Trza go wyłowić!
Dwaj marynarze szybko
uwinęli się z zadaniem. Żaden z nich nie spotkał się jeszcze z czymś takim, o
listach spisanych na morzu i wrzucanych do wody w butelkach słyszeli jedynie opowieści.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że coś istotnego – najpewniej złego – przytrafiło
się autorowi, skoro zdecydował się przekazać w ten sposób wiadomość. Wszak nie
mógł mieć pewności, że ktokolwiek ją znajdzie. Musiał być naprawdę
zdesperowany.
Marynarze zanieśli
butelkę na mostek.
- Panie kapitanie,
chyba mamy list – bąknął jeden z nich, pokazując butelkę.
- Dajcie mi to.
Clegan z ciekawością
przyjrzał się znalezisku. Uznając, że warto się nim zainteresować, zszedł do
swojej kajuty i otwarł butelkę. Wydobył z niej kartkę papieru, wyrwaną
przypuszczalnie z dziennika pokładowego. Autor drżącą ręką spisał na niej
zaledwie kilka zdań.
23
marca
Jestem
Roger Smith, kapitan Dobrej Nadziei. Zostałem sam.
Znaleźliśmy
zniszczoną Ann Marie, załoga zginęła. Teraz nasza kolej…
Niech
was Opatrzność broni przed podążaniem naszym szlakiem. A jeśli spotkacie na
swojej drodze statek i usłyszycie wołania o pomoc, pod żadnym pozorem nie
wchodźcie na pokład! Inaczej i was czeka zguba!
Mój
czas dobiegł końca, idzie po mnie. Już słyszę, jak się zbliża…
Niech
Bóg ma was w swojej opiece. Nic innego już nie pomoże.
Kapitan
zastanowił się nad tym, co właśnie przeczytał. Z listu jasno wynikało, że ktoś
w okolicy wpadł w poważne tarapaty. Przeanalizował dokładnie ostatnie zapiski z
dziennika pokładowego, by ustalić, skąd mogła do nich dotrzeć wiadomość. Data
wskazywała, że spisano ją dwa dni temu. Nie mogli więc być daleko. Skinął do
siebie głową, szybko ustalił najrozsądniejszy kurs i wyszedł z kajuty, by wydać
odpowiednie rozkazy.
-
Co robimy, panie kapitanie? – spytał jeden z marynarzy, którzy przynieśli mu
list.
-
Jak to co? Płyniemy z pomocą!
Ciekawe opowiadanie. Były momenty grozy :D Najbardziej dobił mnie koniec. Dlaczego zdecydowali się pomóc? Może ten list też był już naznaczoony jakąś klątwą/ opętaniem? Gdzie znajdujesz takie konkursy? ;)
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Taak, właśnie o to chodziło, żeby była groza, w końcu miał być horror ;)
UsuńDlaczego kapitan chciał pomóc? Cóż, po pierwsze zapewne był człowiekiem honoru. Po drugie, to było swego rodzaju błędne koło - ktoś wpadł w tarapaty, ktoś inny chciał mu pomóc i sam się w nie wpakował, i od początku... Lubię czasem takie pętle, zwłaszcza w horrorach, nadają swoistego klimatu :) Po trzecie, choć moje czytelnicze podejście bywa różne i pewnie przeciwko czemuś takiemu czasem bym się buntowała, jako autorka odznaczam się pewną perfidią i lubię złe zakończenia. Może jestem fatum dla moich bohaterów :P
A konkursy? Na grupach na facebooku na przykład :) I bardzo polecam Magazyn Histeria (http://magazynhisteria.pl/) - robią fajne konkursy, a i poza nimi można u nich zadebiutować :) Akurat powyższy tekst i kolejny, który ukaże się niebawem, zostały napisane na konkursy organizowane przez nich.
Dzięki za komentarz! Pozdrawiam :)