13 sierpnia 2018

Ramię w ramię

Witaj. Wiem, znów dawno się nie widzieliśmy, ale tak to już w życiu bywa. Tekst, który mam dla Ciebie tym razem, od dawna czekał na publikację - ale musiał poczekać, aż wrócę z praktyk. Ale to w sumie mało istotne.
Poniższe opowiadanie powstało na kolejny konkurs Magazynu Histeria - tym razem z okazji rocznicy śmierci George'a Romero. Tak więc oprócz obowiązkowego motywu zombie w kilku miejscach nawiązuję w nim do Nocy... oraz Świtu żywych trupów (odniesienia te są przeważnie bardzo luźne, więc nie przejmowałabym się nimi zbytnio - po prostu wypada o nich wspomnieć). Raczej nie jest to typowe opowiadanie grozy, ale nie będę się nad tym dłużej rozwodzić. Have fun!

            Choć okolice Cornfield nigdy nie tętniły życiem o tak późnej porze, ta noc zdawała się być wyjątkowo spokojna. W oknach nielicznych zamieszkałych jeszcze domów na obrzeżach miasteczka nie paliły się światła, na żadnym podwórku nie zaszczekał pies, przez drogę nie przemknęła wyrwana nagle ze snu wiewiórka, nie mówiąc już o jakimkolwiek bezpańskim kocie. Najlżejszy wietrzyk nie poruszał na wpół ogołoconych gałęzi, nie porywał do tańca pierwszych opadłych liści.
            Reflektory toczącego się drogą czerwonego samochodu prześlizgiwały się z wolna po nagich ścianach pogrążonych w jakimś dziwnym letargu domostw, bezlitośnie wyłaniając z mroku każdą niedoskonałość zabrudzonego tynku pokrytego niezliczonymi pęknięciami. Silnik krztusił się, zakłócając niezmąconą dotąd ciszę w sposób niezwiastujący niczego dobrego. Jak na razie maszyna dzielnie parła naprzód, dając czwórce pasażerów wątłą nadzieję, że dotrą do celu i może nawet nie spóźnią się bardziej niż zwykle, jednak czekała ich jeszcze długa droga, a każdy przypominający wystrzał odgłos dobywający się spod maski znacząco tę nadzieję nadwątlał.
            Snop przytłumionego światła padł na sylwetkę idącego poboczem człowieka. Jego ruchy były powolne, jakby ociężałe, kończyny poruszały się w dość nieskoordynowany sposób. Chwiejny krok młodego mężczyzny świadczył o tym, że albo był cokolwiek zaspany, albo właśnie wracał z mocno zakrapianej imprezy. Skołtunione długie włosy zwisały w strąkach, skrywając twarz przed wzrokiem obserwatorów, jednak charakterystyczna sylwetka w długim niemal do ziemi znoszonym płaszczu nie pozostawiała żadnych wątpliwości.
            - Ej, patrzcie, chłopaki, Fishu – odezwał się Greg, odwracając głowę do pasażerów z tyłu.
            - Nieźle musiał zalać – roześmiał się Roger, zerkając kontrolnie na siedzącego obok towarzysza.
            Kiedy ostatnim razem Paul był w takim stanie, w jakim obecnie musiał znajdować się zmierzający w ich kierunku znajomy, skończyło się na holowaniu go przez pół miasta… I na czyszczeniu butów. Kamienna mina chłopaka zdawała się jednak przeczyć, by zdarzenie to kiedykolwiek miało miejsce, lub – co bardziej prawdopodobne – by pozostało w jego pamięci. Dostrzegłszy kątem oka badawcze spojrzenie kolegi, wzruszył obojętnie ramionami i skupił się na obserwacji obiektu poruszającego się ruchem niejednostajnie zmiennym, w duchu przeklinając nauczyciela fizyki z technikum, który zapamiętale – i jak widać, nieodwracalnie – przez cztery lata wypaczał umysły wychowanków swoją teorią względności.
            Gdy zbliżyli się do Fisha na odległość kilku kroków, ten niespodziewanie zmienił kierunek chwiejnego marszu, równocześnie przyspieszając. Gwałtowny ruch sprawił, że płaszcz owinął się wokół kostek mężczyzny, krępując mu nogi. Nagle znalazł się on tuż przed maską.
            - Co on…
            - Uważaj!
            Rozległ się głuchy huk uderzanego ciała. Samochód podskoczył na nierówności i potoczył się dalej. W środku na moment zaległa absolutna cisza.
            - Kurwa, Tommy! Przejechałeś go! – Krzyknął Greg, starając się opanować drżenie.
            Blady jak ściana kierowca nerwowym ruchem odrzucił włosy z czoła i poprawił okulary. Obawiając się tego, co może zobaczyć, zerknął niepewnie w lusterko. Wpatrywał się przez moment w leżące na zniszczonym asfalcie ciało. Po chwili zamarł, zapominając zupełnie, że prowadzi samochód, który zaczął zwalniać, nieprzymuszany już do pędu przez dociskającą pedał gazu nogę. Wspomniane ciało, widocznie nieświadome oczywistego faktu, że po zgnieceniu przez ważącą dobrze ponad tonę maszynę z czterema pasażerami w środku powinno być już martwe, podniosło się i ruszyło za nimi jeszcze bardziej rozchwianym krokiem niż przedtem.
            - Żyje, nic mu nie jest – stęknął z niedowierzaniem.
            - Gazu, nim wezwie gliny!
            Okrzyk Rogera wyrwał wszystkich ze stanu odrętwienia. Tommy docisnął pedał gazu do podłogi, zmuszając samochód do kolejnego wysiłku. Maszyna zareagowała ze znacznym opóźnieniem. Koła zabuksowały na spękanej nawierzchni, spod opon rozległ się nieprzyjemny pisk, gdy auto z gwałtownym szarpnięciem wyrwało do przodu. Wydawało się, że w obliczu nieprzewidzianego zagrożenia nawet ono na moment zapomniało o tym, że właściwie to już od dawna miało zamiar w którymś momencie odmówić współpracy i najzwyczajniej w świecie wreszcie się zepsuć.
            Pędzili opustoszałą szosą, jak gdyby sam szatan opuścił swój ciepły kącik w dziewiątym kręgu piekieł i urządził za nimi pościg dla rozruszania zastanych kończyn. Dopiero gdy wyjechali z Cornfield, a miejsce domów zajęły pierwsze rachityczne drzewa, czerwona torpeda zaczęła samoczynnie zwalniać. Pomimo wysiłków kierowcy toczyła się przed siebie z coraz wyraźniejszym oporem. Gdy zagłębili się w las, po drodze mijając obserwującego ich nieobecnym spojrzeniem spod opuchniętych powiek bladego mężczyznę, samochód wlókł się już resztkami znacznie nadwątlonych w czasie ucieczki z miejsca wypadku sił. W końcu całkiem stanął i nie dał się poruszyć ani o centymetr.
            - I co teraz? – Roger popatrzył na Tommy’ego pytająco.
            - Nie ma bata, nie ruszymy. – Stwierdził chłopak z rezygnacją. Wyjął telefon z kieszeni i spojrzał na wyświetlacz. – Ech, nie ma zasięgu.
            - Świetnie, po prostu świetnie! – Greg z impetem otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. Pozostali pasażerowie poszli w jego ślady, tylko kierowca wciąż siedział na swoim miejscu. – Nie wiem, jak wy, ale ja nie zamierzam tu tkwić.
            - A widzieliście tamtego gościa? Może on mógłby…
            - Tsa, wyglądał tak, że prędzej bym się spodziewał spotkać go na cmentarzu. Niedaleko chyba nawet jest jakiś, co, Tommy?
            - Te, nie bądź taki Romero – Greg trącił Paula łokciem tak mocno, że ten o mało nie wylądował w zaroślach na poboczu.
            W końcu i Tommy opuścił swój wehikuł, rozglądając się uważnie. Mimo panujących wokół ciemności udało mu się wypatrzyć wśród drzew wąską ścieżkę. Wyglądała na raczej mało uczęszczaną. Wskazał ją towarzyszom, skrywając liczne wątpliwości pod maską pozornego spokoju.
            - O ile pamiętam, tam jest leśniczówka.
            Nie siląc się na dalsze wyjaśnienia, ruszył przed siebie. Chcąc, nie chcąc, koledzy poszli za nim. Żaden nie znał zbyt dobrze samego Cornfield, sprawiającego teraz wrażenie wymarłego, a tym bardziej okolicznych terenów, porośniętych hektarami lasów. Tak naprawdę znaleźli się pośrodku wielkiego niczego, a ich jedyna nadzieja na dotarcie do jakiejkolwiek cywilizacji właśnie znikała między starymi drzewami.
            Wędrówka dłużyła się niemiłosiernie. Przyświecając sobie telefonami, z trudem przemierzali wąski trakt, który miejscami całkowicie znikał, wchłonięty przez nienasyconą puszczę. Kilka razy omal nie zabłądzili, ostatecznie jednak udawało im się z powrotem odnaleźć dróżkę. Po zdającym się trwać w nieskończoność marszu, wkroczyli na rozległą polanę o nieregularnym kształcie. Na samym jej środku stał przysadzisty budynek. Kamienne ściany porastał mech, dachówki w wielu miejscach zsunęły się i roztrzaskały na żwirze, tworząc kolejną warstwę podłoża o wątpliwych walorach estetycznych. Ponury wygląd najwyraźniej opuszczonej leśniczówki pozbawił ich wszelkich złudzeń co do możliwości uzyskania ewentualnej pomocy.
            Podeszli bliżej, nie mając zbyt wielkich nadziei. Właśnie zaczynało do nich docierać, że najprawdopodobniej przyjdzie im spędzić noc w tym miejscu, z dala od jakichkolwiek śladów cywilizacji. Nie było tu dosłownie niczego, co pozwoliłoby im patrzeć w przyszłość nieco bardziej optymistycznie – nawet głupiego zasięgu umożliwiającego kontakt ze światem.
            Weszli na zapadającą się werandę, starając się dojrzeć coś przez okna. Bynajmniej nie ułatwiały tego brudne szyby, ani tym bardziej zamknięte okiennice – na szczęście obluzowane na tyle, że pozostawały szpary umożliwiające zajrzenie do środka.
            - Drzwi są zamknięte – poinformował Paul, który wykazał się odrobiną inicjatywy i sprawdził to w czasie, gdy reszta bawiła się w podglądaczy.
            Koledzy spojrzeli na niego z konsternacją. Perspektywa spędzenia październikowej nocy pod gołym niebem w środku lasu nie napawała przesadnym optymizmem. W miarę sensowną alternatywą w zaistniałej sytuacji byłaby próba wejścia do zamkniętej leśniczówki. Greg już zaczął głośno rozważać możliwość włamania, gdy usłyszeli jakiś dźwięk dobiegający ze środka.
            - Ej, chłopaki, tam chyba ktoś jest. – Tommy przywołał ich do okna.
Co prawda teraz wszystko się uspokoiło, ale niespodziewanemu hałasowi towarzyszył krótki błysk światła, które zdążyli zauważyć, nim na powrót zgasło. Wobec zaistnienia nowej okoliczności uznali, że najrozsądniej będzie dobijać się do drzwi dopóty, dopóki nie staną przed nimi otworem. Założywszy z góry, że subtelne pukanie nie na wiele się tu zda, zaczęli łomotać tak głośno, że bez wątpienia obudziliby umarłego. O dziwo nie musieli się wysilać zbyt długo.
- Oszaleliście?! – Na progu pojawił się chłopak dzierżący w drżących dłoniach starą strzelbę na niedźwiedzie. – Właźcie szybko i nie drzyjcie się tak!
Zaskoczeni dość niecodziennym powitaniem weszli do leśniczówki, jeden po drugim wpadając w ciemności na potężną komodę, stojącą w bardzo nieodpowiednim miejscu. Gdy wszyscy znaleźli się w środku, ich gospodarz z trudem przesunął mebel.
- Po co te barykady? – Zapytał Greg z rozbawieniem.
Zaraz potem wydał zduszony okrzyk. Coś ciężkiego z głośnym brzękiem zwielokrotnionym echem upadło na drewnianą podłogę. Roger włączył latarkę w komórce. W jej świetle ujrzeli towarzysza siedzącego pod ścianą i trzymającego się za czoło z grymasem bólu na twarzy. Obok niego leżała sporych rozmiarów żeliwna patelnia.
- No i po coś się tam pchał, kiepie?! Zaburzyłeś konstrukcję pułapki!
Nieznajomy wcisnął broń w ręce stojącego najbliżej Paula i przyskoczył do Grega. Nie zwracając najmniejszej uwagi na poszkodowanego, kazał sobie poświecić i z mozołem umieścił patelnię na poprzednim – zresztą dość nietypowym jak dla patelni – miejscu.
- To powinno ich spowolnić – mruknął do siebie, po czym zwrócił się do czwórki towarzyszy, odbierając swoją strzelbę. – Chodźcie za mną. Ostrożnie, żebyście mi czegoś znowu nie zepsuli… I zgaś mi to światło, tu wszędzie są okna!
Koledzy spojrzeli na siebie porozumiewawczo, nim wokół ponownie zaległy ciemności. Przemieszczali się powoli, starając się wykonywać polecenia dziwnego rezydenta leśniczówki, który co jakiś czas ostrzegał ich przed kolejnymi przeszkodami. W mroku co prawda trudno było zorientować się w otaczającej ich przestrzeni, jednak wszyscy mieli wrażenie, że przemierzają zadziwiająco rozległy labirynt pomieszczeń. Zdążyli całkowicie stracić poczucie czasu i nie mieli pojęcia, jak długo trwało to nieporadne zwiedzanie, nim wreszcie po skrzypiących stromych schodach dotarli na poddasze. Wątłe światło zapalonej przez ich gospodarza niewielkiej lampy naftowej sprawiło, że poczuli się nagle, jakby przenieśli się kilka wieków wstecz. Rozejrzeli się po zagraconym pomieszczeniu, sprawiającym wrażenie, jakby urządzono w nim jakąś bazę.
- Michael – przedstawił się nieznajomy, po dłuższej chwili uświadamiając sobie, że jeszcze nie zdążył tego zrobić.
Skinęli wszyscy głowami, wymieniając swoje imiona. Tommy pokrótce streścił, co im się przydarzyło, roztropnie pomijając w opowieści wypadek z udziałem Fisha. Gdy skończył, nowo poznany chłopak najwyraźniej głęboko nad czymś rozmyślał.
- Jechaliście przez Cornfield… I nie widzieliście żadnych umarlaków? – Spytał w końcu. Spojrzeli na niego jak na wariata, ale wydawało się, że nawet tego nie zauważył. – Ja swojego spotkałem na cmentarzu… Wiecie, byłem w okolicy i pomyślałem, że wpadnę do kumpla postawić mu jakiś znicz. Sukinsyn mnie ugryzł! – Mówiąc to, podwinął rękaw i pokazał im prowizoryczny opatrunek na przedramieniu. Jego kształt zdawał się wskazywać na znaczny ubytek w mięśniach. – Jakoś uciekłem i udało mi się tu dostać. Siedzę tu już z tydzień, a oni ciągle kręcą się w pobliżu i nie ma jak zwiać, nie mówiąc już o wezwaniu pomocy. Pewnie nie macie nic do jedzenia?
Wszyscy zaprzeczyli, zastanawiając się w duchu, jak to się stało, że zabarykadowali się w opuszczonej leśniczówce z jakimś wariatem. A przecież o tej porze mieli być już dawno na imprezie u kumpla z czasów szkolnych. Mogli się postawić i pojechać autobusem, zamiast wlec się tym gruchotem, choć jego właściciel zapewniał, że samochód jeszcze da sobie radę.
- Judy mnie zabije… – Westchnął Tommy.
- Dziewczyna? – Zainteresował się Michael. Uzyskawszy potwierdzenie, roześmiał się chrapliwie. – Lepiej dla ciebie, żeby ona to zrobiła. Módl się, żebyś dożył do tego czasu.

***

            Rogera obudziły jakieś dziwne dźwięki. Przez moment zastanawiał się, gdzie jest. W końcu uprzytomnił sobie, że wylądował z kolegami na śmierdzącym stęchlizną poddaszu opuszczonej leśniczówki. Zerknął na wyświetlacz w telefonie i stwierdził, że musiał spać około godziny. Był środek nocy. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, rozejrzał się wokół, starając się ustalić źródło niepokojąco brzmiącego ni to jęku, ni to warczenia. Ostatecznie uznał, że dochodzi ono z odległego końca pomieszczenia. Mimochodem zauważył też, że nigdzie w pobliżu nie ma Michaela. Postanowił sprawdzić, co się dzieje. Podniósł się powoli i ruszył przed siebie, starając się nie nadepnąć na żadnego z towarzyszy rozwalonych na podłodze.
            W kącie znalazł ich gospodarza, leżącego w dość dziwnej pozycji. To on wydawał niepokojące odgłosy. W żaden sposób nie zareagował na obecność Rogera, który świecił mu prosto w twarz silnym białym światłem. Wydawało się też, że nie słyszy, co ten do niego mówi.
            - Chłopaki – zawołał półgłosem. Wobec braku jakiejkolwiek odpowiedzi spróbował jeszcze raz, znacznie głośniej.
            - No i co się drzesz – burknął Greg z ciemności.
            - On nam tu chyba wykituje…
            - Pieprzysz!
            Wszyscy trzej szybko znaleźli się przy nim, patrząc z niepokojem na skręcającego się na podłodze Michaela. Naraz zdali sobie sprawę z faktu, który wcześniej zignorowali – chłopak był przeraźliwie wychudzony i wręcz chorobliwie blady. Oczywiste było, że jego wycieńczony organizm długo nie pociągnie bez pomocy z zewnątrz. A tej pomocy nawet nie było jak uzyskać w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu.
            - I co z nim zrobimy? – Spytał Roger.
            Tommy przyklęknął na zakurzonych deskach i poczuł okropny smród, który mimo najszczerszych chęci nie mógł kojarzyć się z niczym bardziej pozytywnym niż gnijące mięso. Natychmiast przypomniał sobie o paskudnej ranie. Widocznie musiała być w znacznie gorszym stanie, niż ktokolwiek się tego spodziewał. Nie chcąc wyrażać swoich obaw na głos, spojrzał bezradnie na kumpli. Po minach poznał, że i do nich dotarł już odór. Zdali sobie sprawę, jak niewielkie są szanse, że wszystko jakoś rozejdzie się po kościach. Zwłaszcza, że utknęli na tym zadupiu.
            - Nie pomożemy mu… – Paul wzruszył ramionami.
            Kolega popatrzył na niego niechętnie z poziomu podłogi i ujął ramię Michaela. Choć wzdragał się na myśl o tym, co może zobaczyć, chciał chociaż sprawdzić, czy jeszcze coś można zrobić. Niespodziewanie chory poruszył się wyjątkowo zwinnie i drugą ręką złapał go za szyję. Podciągnął się z wysiłkiem, obnażając zęby w upiornym grymasie. Trzej pozostali towarzysze odskoczyli jak oparzeni. Spojrzeli w brązowe oczy, jeszcze nie tak dawno pełne życia i zobaczyli w nich przerażającą pustkę. To już nie był chłopak, którego poznali, nie mógł być. Nie chcąc dopuścić do siebie myśli, które zakołatały mu w głowie, Roger rzucił się na pomoc kumplowi. Nie mógł jednak wyrwać go z zadziwiająco silnego uścisku.
            - Sam nie dam rady! Greg!
            Chłopak przyskoczył do kotłowaniny ciał zbierającej kurz z podłogi. Żaden z nich nie zauważył nawet, kiedy Paul gdzieś zniknął. Po chwili wrócił jednak ze strzelbą Michaela.
            - Odsuńcie się od niego!
            - Co ty robisz? – Greg spojrzał na niego groźnie. – Daj mi to, zanim wszystkich pozabijasz!
            Szarpali się przez moment. Strzał zabrzmiał niczym huk armaty w ograniczonej przestrzeni poddasza. Gdy echo umilkło, w pomieszczeniu zapadła kompletna cisza. Greg opuścił lufę, zerkając kontrolnie na kolegów. Wyglądało na to, że ani Tommy’emu, ani Rogerowi nic nie jest, jeśli nie liczyć kilku śladów po ludzkich zębach. Pomiędzy nimi na ziemi leżało drgające jeszcze ciało pozbawione głowy, która rozprysła się wokół malowniczo.
            - A co, jeśli wariat mówił prawdę? – Spytał Tommy drżącym głosem, z trudem stając na nogach.
            Greg wzruszył ramionami i wrócił do miejsca, gdzie przedtem zasnęli. Starał się nie zwracać uwagi na kolana, które nagle zmiękły i z trudem utrzymywały jego ciężar. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się strzelić do człowieka. Zdawał sobie sprawę, że teraz raczej nie miał innego wyjścia, ale bynajmniej nie poprawiało mu to samopoczucia. Opadł ciężko na podłogę na drugim końcu poddasza i oparł się o ścianę, cały czas kurczowo ściskając w rękach strzelbę. Wkrótce dołączyli do niego koledzy.
            - Pogryzł nas, skurwysyn – mruknął Roger.
            Żaden z nich nie miał ochoty wdawać się w dyskusję na temat możliwych implikacji całego zajścia. Nie wiedzieli, jak długo siedzieli w milczeniu, każdy oddając się własnym ponurym rozmyślaniom, gdy wtem ich uszu dobiegł trzask przywodzący na myśl pękające drewno, a zaraz potem dźwięk tłuczonej szyby. Odgłosy dochodziły z dotąd pustego parteru. Na moment zaległa cisza, by wkrótce przerodzić się w kakofonię huków i łoskotów, przypominających w sposób raniący uszy wrażliwszych słuchaczy o kolejnych pułapkach zastawionych przez ich martwego już towarzysza.
            Spojrzeli po sobie z przerażeniem. Nie wiedzieli, co dzieje się na dole, ale – pełni najgorszych przeczuć – woleli tego nie sprawdzać. Nie wiedzieli, jak długo przyjdzie im tu teraz siedzieć w bezruchu, licząc na to, że ich obecność pozostanie niezauważona.
            Szybko pojęli swój błąd, gdy na schodach rozległy się ociężałe kroki. Ich mnogość świadczyła o dużej liczbie niespodziewanych gości, zaś powolność i brak harmonii – a także rozmaitość towarzyszących im innych dźwięków – wskazywała na stan, w jakim się znajdowali. Przyczajonym na strychu chłopakom z trudem przychodziło teraz wyprzeć ze świadomości jedyną myśl, jaka sama się narzucała…
            Greg popatrzył na towarzyszy. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaciętości, jakiego nigdy przedtem nie widzieli.
            - Chyba tu nie zginiemy? – Warknął na nich.
            Bezradnie rozejrzeli się wokół. Choć na strychu zgromadzonych było wiele nikomu niepotrzebnych sprzętów, nie dostrzegali niczego, czym dałoby się zablokować wejście na stałe. Nie widząc lepszej możliwości, Roger przesunął na klapę w podłodze stary fotel i jakiś regał, zbyt lekkie, by miało to pomóc na długo. Tommy wrzucił na nie kilka większych gratów, które udało mu się znaleźć. Tymczasem Paul znów gdzieś zniknął – co było tym dziwniejsze, że na otwartej przestrzeni poddasza nie było miejsca, w którym mógłby się skryć mierzący prawie dwa metry drągal. Wkrótce pojawił się z powrotem, każdemu z kolegów wręczając coś, co w założeniu miało najwyraźniej posłużyć za broń. Wskazał odleglejszy koniec pomieszczenia, gdzie w kącie było trochę miejsca.
- Nie możemy dać się otoczyć – stwierdził.
Walcząc z czasem, obwarowali się jak mogli, wznosząc wokół siebie sterty najdziwniejszych przedmiotów – na tyle wysokie, by uniemożliwić ich przekroczenie, a jednocześnie na tyle niskie, by ktoś niepostrzeżenie nie zaatakował ich z góry. Gdy skończyli, przycupnęli za prowizoryczną barykadą. Greg trzymał w pogotowiu strzelbę na niedźwiedzie, Tommy i Roger ściskali w rękach ciężkie metalowe pręty o zwężających się końcach – ich przeznaczenia nie sposób było odgadnąć – Paul zaś bezwiednie bawił się kijem bejsbolowym, który ktoś ponabijał zardzewiałymi już gwoźdźmi. Sami przed sobą nie chcieli przyznać, że może za bardzo dali się ponieść wyobraźni i zwyczajnie spanikowali, wciąż zszokowani po zabiciu agresywnego Michaela. A przecież najsensowniejsze było wytłumaczenie, które wtedy żadnemu z nich nie przyszło do głowy – że w ranę chłopaka wdało się zakażenie, a jego dziwne zachowanie spowodowane było wysoką gorączką.
Wszyscy czterej jak na komendę poderwali się z miejsc, gdy klapa w podłodze zauważalnie drgnęła. Spod niej dobiegł przerażający ryk wściekłości, gdy ktoś – a może raczej coś – uświadomił sobie, że wejście na strych nie będzie takie proste. Rozległy się odgłosy uderzeń. Nie ulegało wątpliwości, że cokolwiek się do nich dobija, dysponuje nadludzką wręcz siłą.
Odrętwiali ze strachu koledzy wpatrywali się w blokadę, która powoli ustępowała pod nieustannym naporem. W końcu regał przewrócił się, uderzając w fotel, który przesunął się, odblokowując klapę. Ta odskoczyła z trzaskiem pękającego drewna, a na poddasze wdarły się pierwsze odrażające kreatury.
Tommy z przerażeniem spojrzał po towarzyszach. W ich kierunku, powiewając za sobą długim płaszczem, chwiejnym krokiem zmierzał Fishu ze zniekształconą twarzą. Tuż za nim wlókł się ten sam facet, którego minęli w lesie. Jego opuchnięte powieki od tego czasu zdążyły już odpaść, ukazując upiornie wytrzeszczone martwe oczy. Kilka następnych truposzy mozolnie pokonywało ostatnie schody.
Paul z dzikim okrzykiem wypadł zza barykady, której budowę sam zaordynował. Wykorzystując impet rozpędu, zamachnął się i powalił Fisha. Nie zdążył zadać kolejnego ciosu. Następny zombie rzucił się na niego zaskakująco zwinnie. Klnąc na czym świat stoi, Greg wystrzelił w stronę zbierającego się z podłogi ciała. Jego mocno zdeformowana głowa zniknęła w chmurze ciemnej krwi i odłamków kości w tym samym momencie, gdy nabijany gwoźdźmi kij sięgnął skroni drugiego umarlaka. Czaszka roztrzaskała się niczym dynia. Roger i Tommy tymczasem wyskoczyli z prowizorycznych okopów i z powrotem wciągnęli tam kolegę, który właśnie zaczął zdradzać objawy samobójczych skłonności. Widocznie ze swoim fatalistycznym podejściem do życia uznał, że i tak nie mają szans przetrwać, więc postanowił zgrywać bohatera.
- Zwariowałeś?! – Wrzasnął na niego Greg, częstując pociskami kolejne truposze. Wiedział, że niedługo braknie mu amunicji, chciał jednak wycisnąć ze strzelby, ile tylko się dało. – Jak chcesz zginąć, są lepsze sposoby, niż dać się zajebać hordzie zombie!
Paul wzruszył ramionami, zamierzając się na nieumarłego, który właśnie zaczął się dobierać do ich barykady. Żywy trup na swój sposób był jednak wyjątkowo cwany. Niemożliwie długą łapą złapał kij i szarpnął mocno. Chłopak nie pozwolił wyrwać sobie broni, ale chwilowo był bezradny. Z pomocą przyszedł mu Tommy, wbijając swój metalowy pręt w sam środek wklęsłego czoła pozbawionego skóry.

***

Walka trwała tak długo, że towarzysze całkiem opadli z sił, nim atak ustał. Gdy wreszcie zrobił się spokój, rozejrzeli się bez większego zainteresowania. Wszędzie walały się trupy, powietrze przesycone było obrzydliwą wonią rozkładu. Sami już nie wiedzieli, ile ciał, które dawno powinny być martwe, ponownie uśmiercili. Nawet Greg – w technikum zawsze najlepszy z matmy – stracił w którymś momencie rachubę.
- Musimy stąd spadać – stwierdził teraz, rzucając na podłogę zakrwawioną strzelbę, która przez ostatnich kilkadziesiąt minut – a może to było kilka godzin – służyła mu jako pałka, miecz i dzida.
- A co, jeśli na zewnątrz jest ich więcej? – Tommy zadrżał, starając się ukryć przed kolegami fakt, że mocno krwawi.
- Trudno, tutaj długo nie wytrzymamy.
Wszyscy zgodzili się, że jedyną możliwością jest opuszczenie tego miejsca. Zaczęli ostrożnie schodzić na dół, nasłuchując wszelkich niepokojących odgłosów. Idący na końcu Tommy nagle zachwiał się i runął ze schodów. Rozległ się nieprzyjemny trzask łamanych kości.
- Żyjesz?!
Zero odpowiedzi. Popatrzyli po sobie, nie mając już nawet siły na pożałowanie towarzysza. Nagle usłyszeli nieprzyjemne stękanie.
- No nie…
Roger poświecił w dół. Ciało ze skręconym karkiem zaczęło się poruszać. Spojrzał na towarzyszy znacząco. Zdawali sobie sprawę, że za chwilę będą musieli walczyć z własnym kumplem, o ile szybko nie zareagują.
- Kurwa, ja tego nie zrobię – stęknął Greg, odwracając wzrok. Tej nocy strzelał do niegdyś ludzkich ciał jak do kaczek, a kiedy zabrakło nabojów, prał je jak popadło kolbą strzelby. Wizja dobicia przyjaciela jednak go przerosła.
- Wiejcie – rzucił Roger i bez zastanowienia popędził na dół.
Nie chcąc nawet myśleć, jaki będzie finał tego starcia, Paul i Greg zbiegli za nim. Rzucili się w stronę wyjścia, starając się nie słyszeć nieprzyjemnych odgłosów walki u podnóża schodów. Zapomnieli, że drzwi zostały zablokowane wielką komodą przez zapobiegliwego Michaela – co finalnie na niewiele się zdało. Kompletnie wyczerpani, zaczęli się siłować z meblem, gdy za plecami usłyszeli powarkiwanie. Odwrócili się równocześnie i spojrzeli w pokiereszowaną twarz Rogera. Tuż za nim w ich stronę sunął Tommy z głową opadającą na ramię pod dziwnym kątem. Spojrzeli na siebie z rezygnacją i stanęli ramię w ramię do ostatniej bitwy tej nocy.

***

            Drzwi leśniczówki uchyliły się powoli. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały żałośnie, upiorny odgłos wbił się w niezmąconą ciszę pogrążonego we śnie lasu niczym kołek w serce zmarłego podejrzewanego o wampiryzm. Dwie postacie przekroczyły próg, zataczając się jak biegacz po maratonie, do którego nie był dobrze przygotowany. Chwiejnie przeszły kilka kroków i odwróciły się, patrząc na budynek. Po chwili z mroku wyłoniły się kolejne sylwetki i dołączyły do tych pierwszych. Cztery cienie powoli ruszyły razem w głąb starodawnej puszczy, by w końcu rozpłynąć się w gęstej mgle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz