Witaj. Wiem, znów dawno się nie widzieliśmy, ale tak to
już w życiu bywa. Tekst, który mam dla Ciebie tym razem, od dawna czekał na
publikację - ale musiał poczekać, aż wrócę z praktyk. Ale to w sumie mało
istotne.
Poniższe opowiadanie powstało na kolejny konkurs Magazynu
Histeria - tym razem z okazji rocznicy śmierci George'a Romero.
Tak więc oprócz obowiązkowego motywu zombie w kilku miejscach nawiązuję w nim
do Nocy... oraz Świtu żywych trupów (odniesienia te
są przeważnie bardzo luźne, więc nie przejmowałabym się nimi zbytnio - po
prostu wypada o nich wspomnieć). Raczej nie
jest to typowe opowiadanie grozy, ale nie będę się nad tym dłużej rozwodzić.
Have fun!
Choć
okolice Cornfield nigdy nie tętniły życiem o tak późnej porze, ta noc zdawała
się być wyjątkowo spokojna. W oknach nielicznych zamieszkałych jeszcze domów na
obrzeżach miasteczka nie paliły się światła, na żadnym podwórku nie zaszczekał
pies, przez drogę nie przemknęła wyrwana nagle ze snu wiewiórka, nie mówiąc już
o jakimkolwiek bezpańskim kocie. Najlżejszy wietrzyk nie poruszał na wpół
ogołoconych gałęzi, nie porywał do tańca pierwszych opadłych liści.
Reflektory
toczącego się drogą czerwonego samochodu prześlizgiwały się z wolna po nagich
ścianach pogrążonych w jakimś dziwnym letargu domostw, bezlitośnie wyłaniając z
mroku każdą niedoskonałość zabrudzonego tynku pokrytego niezliczonymi
pęknięciami. Silnik krztusił się, zakłócając niezmąconą dotąd ciszę w sposób
niezwiastujący niczego dobrego. Jak na razie maszyna dzielnie parła naprzód,
dając czwórce pasażerów wątłą nadzieję, że dotrą do celu i może nawet nie
spóźnią się bardziej niż zwykle, jednak czekała ich jeszcze długa droga, a
każdy przypominający wystrzał odgłos dobywający się spod maski znacząco tę
nadzieję nadwątlał.
Snop
przytłumionego światła padł na sylwetkę idącego poboczem człowieka. Jego ruchy
były powolne, jakby ociężałe, kończyny poruszały się w dość nieskoordynowany
sposób. Chwiejny krok młodego mężczyzny świadczył o tym, że albo był cokolwiek
zaspany, albo właśnie wracał z mocno zakrapianej imprezy. Skołtunione długie
włosy zwisały w strąkach, skrywając twarz przed wzrokiem obserwatorów, jednak
charakterystyczna sylwetka w długim niemal do ziemi znoszonym płaszczu nie
pozostawiała żadnych wątpliwości.
-
Ej, patrzcie, chłopaki, Fishu – odezwał się Greg, odwracając głowę do pasażerów
z tyłu.
-
Nieźle musiał zalać – roześmiał się Roger, zerkając kontrolnie na siedzącego
obok towarzysza.
Kiedy
ostatnim razem Paul był w takim stanie, w jakim obecnie musiał znajdować się zmierzający
w ich kierunku znajomy, skończyło się na holowaniu go przez pół miasta… I na
czyszczeniu butów. Kamienna mina chłopaka zdawała się jednak przeczyć, by zdarzenie
to kiedykolwiek miało miejsce, lub – co bardziej prawdopodobne – by pozostało w
jego pamięci. Dostrzegłszy kątem oka badawcze spojrzenie kolegi, wzruszył
obojętnie ramionami i skupił się na obserwacji obiektu poruszającego się ruchem
niejednostajnie zmiennym, w duchu przeklinając nauczyciela fizyki z technikum, który
zapamiętale – i jak widać, nieodwracalnie – przez cztery lata wypaczał umysły
wychowanków swoją teorią względności.
Gdy
zbliżyli się do Fisha na odległość kilku kroków, ten niespodziewanie zmienił
kierunek chwiejnego marszu, równocześnie przyspieszając. Gwałtowny ruch
sprawił, że płaszcz owinął się wokół kostek mężczyzny, krępując mu nogi. Nagle
znalazł się on tuż przed maską.
-
Co on…
-
Uważaj!
Rozległ
się głuchy huk uderzanego ciała. Samochód podskoczył na nierówności i potoczył
się dalej. W środku na moment zaległa absolutna cisza.
-
Kurwa, Tommy! Przejechałeś go! – Krzyknął Greg, starając się opanować drżenie.
Blady
jak ściana kierowca nerwowym ruchem odrzucił włosy z czoła i poprawił okulary.
Obawiając się tego, co może zobaczyć, zerknął niepewnie w lusterko. Wpatrywał
się przez moment w leżące na zniszczonym asfalcie ciało. Po chwili zamarł,
zapominając zupełnie, że prowadzi samochód, który zaczął zwalniać,
nieprzymuszany już do pędu przez dociskającą pedał gazu nogę. Wspomniane ciało,
widocznie nieświadome oczywistego faktu, że po zgnieceniu przez ważącą dobrze
ponad tonę maszynę z czterema pasażerami w środku powinno być już martwe,
podniosło się i ruszyło za nimi jeszcze bardziej rozchwianym krokiem niż
przedtem.
-
Żyje, nic mu nie jest – stęknął z niedowierzaniem.
-
Gazu, nim wezwie gliny!
Okrzyk
Rogera wyrwał wszystkich ze stanu odrętwienia. Tommy docisnął pedał gazu do
podłogi, zmuszając samochód do kolejnego wysiłku. Maszyna zareagowała ze
znacznym opóźnieniem. Koła zabuksowały na spękanej nawierzchni, spod opon rozległ
się nieprzyjemny pisk, gdy auto z gwałtownym szarpnięciem wyrwało do przodu.
Wydawało się, że w obliczu nieprzewidzianego zagrożenia nawet ono na moment
zapomniało o tym, że właściwie to już od dawna miało zamiar w którymś momencie
odmówić współpracy i najzwyczajniej w świecie wreszcie się zepsuć.
Pędzili
opustoszałą szosą, jak gdyby sam szatan opuścił swój ciepły kącik w dziewiątym
kręgu piekieł i urządził za nimi pościg dla rozruszania zastanych kończyn.
Dopiero gdy wyjechali z Cornfield, a miejsce domów zajęły pierwsze rachityczne
drzewa, czerwona torpeda zaczęła samoczynnie zwalniać. Pomimo wysiłków kierowcy
toczyła się przed siebie z coraz wyraźniejszym oporem. Gdy zagłębili się w las,
po drodze mijając obserwującego ich nieobecnym spojrzeniem spod opuchniętych
powiek bladego mężczyznę, samochód wlókł się już resztkami znacznie
nadwątlonych w czasie ucieczki z miejsca wypadku sił. W końcu całkiem stanął i
nie dał się poruszyć ani o centymetr.
-
I co teraz? – Roger popatrzył na Tommy’ego pytająco.
-
Nie ma bata, nie ruszymy. – Stwierdził chłopak z rezygnacją. Wyjął telefon z
kieszeni i spojrzał na wyświetlacz. – Ech, nie ma zasięgu.
-
Świetnie, po prostu świetnie! – Greg z impetem otworzył drzwi i wysiadł z
samochodu. Pozostali pasażerowie poszli w jego ślady, tylko kierowca wciąż
siedział na swoim miejscu. – Nie wiem, jak wy, ale ja nie zamierzam tu tkwić.
-
A widzieliście tamtego gościa? Może on mógłby…
-
Tsa, wyglądał tak, że prędzej bym się spodziewał spotkać go na cmentarzu.
Niedaleko chyba nawet jest jakiś, co, Tommy?
-
Te, nie bądź taki Romero – Greg trącił Paula łokciem tak mocno, że ten o mało
nie wylądował w zaroślach na poboczu.
W
końcu i Tommy opuścił swój wehikuł, rozglądając się uważnie. Mimo panujących
wokół ciemności udało mu się wypatrzyć wśród drzew wąską ścieżkę. Wyglądała na
raczej mało uczęszczaną. Wskazał ją towarzyszom, skrywając liczne wątpliwości
pod maską pozornego spokoju.
-
O ile pamiętam, tam jest leśniczówka.
Nie
siląc się na dalsze wyjaśnienia, ruszył przed siebie. Chcąc, nie chcąc, koledzy
poszli za nim. Żaden nie znał zbyt dobrze samego Cornfield, sprawiającego teraz
wrażenie wymarłego, a tym bardziej okolicznych terenów, porośniętych hektarami
lasów. Tak naprawdę znaleźli się pośrodku wielkiego niczego, a ich jedyna
nadzieja na dotarcie do jakiejkolwiek cywilizacji właśnie znikała między
starymi drzewami.
Wędrówka
dłużyła się niemiłosiernie. Przyświecając sobie telefonami, z trudem
przemierzali wąski trakt, który miejscami całkowicie znikał, wchłonięty przez
nienasyconą puszczę. Kilka razy omal nie zabłądzili, ostatecznie jednak udawało
im się z powrotem odnaleźć dróżkę. Po zdającym się trwać w nieskończoność
marszu, wkroczyli na rozległą polanę o nieregularnym kształcie. Na samym jej
środku stał przysadzisty budynek. Kamienne ściany porastał mech, dachówki w
wielu miejscach zsunęły się i roztrzaskały na żwirze, tworząc kolejną warstwę
podłoża o wątpliwych walorach estetycznych. Ponury wygląd najwyraźniej
opuszczonej leśniczówki pozbawił ich wszelkich złudzeń co do możliwości
uzyskania ewentualnej pomocy.
Podeszli
bliżej, nie mając zbyt wielkich nadziei. Właśnie zaczynało do nich docierać, że
najprawdopodobniej przyjdzie im spędzić noc w tym miejscu, z dala od jakichkolwiek
śladów cywilizacji. Nie było tu dosłownie niczego, co pozwoliłoby im patrzeć w
przyszłość nieco bardziej optymistycznie – nawet głupiego zasięgu
umożliwiającego kontakt ze światem.
Weszli
na zapadającą się werandę, starając się dojrzeć coś przez okna. Bynajmniej nie
ułatwiały tego brudne szyby, ani tym bardziej zamknięte okiennice – na
szczęście obluzowane na tyle, że pozostawały szpary umożliwiające zajrzenie do
środka.
-
Drzwi są zamknięte – poinformował Paul, który wykazał się odrobiną inicjatywy i
sprawdził to w czasie, gdy reszta bawiła się w podglądaczy.
Koledzy
spojrzeli na niego z konsternacją. Perspektywa spędzenia październikowej nocy
pod gołym niebem w środku lasu nie napawała przesadnym optymizmem. W miarę
sensowną alternatywą w zaistniałej sytuacji byłaby próba wejścia do zamkniętej
leśniczówki. Greg już zaczął głośno rozważać możliwość włamania, gdy usłyszeli
jakiś dźwięk dobiegający ze środka.
-
Ej, chłopaki, tam chyba ktoś jest. – Tommy przywołał ich do okna.
Co prawda teraz
wszystko się uspokoiło, ale niespodziewanemu hałasowi towarzyszył krótki błysk
światła, które zdążyli zauważyć, nim na powrót zgasło. Wobec zaistnienia nowej
okoliczności uznali, że najrozsądniej będzie dobijać się do drzwi dopóty,
dopóki nie staną przed nimi otworem. Założywszy z góry, że subtelne pukanie nie
na wiele się tu zda, zaczęli łomotać tak głośno, że bez wątpienia obudziliby
umarłego. O dziwo nie musieli się wysilać zbyt długo.
- Oszaleliście?! – Na
progu pojawił się chłopak dzierżący w drżących dłoniach starą strzelbę na
niedźwiedzie. – Właźcie szybko i nie drzyjcie się tak!
Zaskoczeni dość
niecodziennym powitaniem weszli do leśniczówki, jeden po drugim wpadając w
ciemności na potężną komodę, stojącą w bardzo nieodpowiednim miejscu. Gdy
wszyscy znaleźli się w środku, ich gospodarz z trudem przesunął mebel.
- Po co te barykady? –
Zapytał Greg z rozbawieniem.
Zaraz potem wydał
zduszony okrzyk. Coś ciężkiego z głośnym brzękiem zwielokrotnionym echem upadło
na drewnianą podłogę. Roger włączył latarkę w komórce. W jej świetle ujrzeli
towarzysza siedzącego pod ścianą i trzymającego się za czoło z grymasem bólu na
twarzy. Obok niego leżała sporych rozmiarów żeliwna patelnia.
- No i po coś się tam
pchał, kiepie?! Zaburzyłeś konstrukcję pułapki!
Nieznajomy wcisnął broń
w ręce stojącego najbliżej Paula i przyskoczył do Grega. Nie zwracając
najmniejszej uwagi na poszkodowanego, kazał sobie poświecić i z mozołem
umieścił patelnię na poprzednim – zresztą dość nietypowym jak dla patelni –
miejscu.
- To powinno ich
spowolnić – mruknął do siebie, po czym zwrócił się do czwórki towarzyszy,
odbierając swoją strzelbę. – Chodźcie za mną. Ostrożnie, żebyście mi czegoś
znowu nie zepsuli… I zgaś mi to światło, tu wszędzie są okna!
Koledzy spojrzeli na
siebie porozumiewawczo, nim wokół ponownie zaległy ciemności. Przemieszczali
się powoli, starając się wykonywać polecenia dziwnego rezydenta leśniczówki,
który co jakiś czas ostrzegał ich przed kolejnymi przeszkodami. W mroku co
prawda trudno było zorientować się w otaczającej ich przestrzeni, jednak
wszyscy mieli wrażenie, że przemierzają zadziwiająco rozległy labirynt
pomieszczeń. Zdążyli całkowicie stracić poczucie czasu i nie mieli pojęcia, jak
długo trwało to nieporadne zwiedzanie, nim wreszcie po skrzypiących stromych schodach
dotarli na poddasze. Wątłe światło zapalonej przez ich gospodarza niewielkiej
lampy naftowej sprawiło, że poczuli się nagle, jakby przenieśli się kilka
wieków wstecz. Rozejrzeli się po zagraconym pomieszczeniu, sprawiającym
wrażenie, jakby urządzono w nim jakąś bazę.
- Michael – przedstawił
się nieznajomy, po dłuższej chwili uświadamiając sobie, że jeszcze nie zdążył
tego zrobić.
Skinęli wszyscy
głowami, wymieniając swoje imiona. Tommy pokrótce streścił, co im się
przydarzyło, roztropnie pomijając w opowieści wypadek z udziałem Fisha. Gdy
skończył, nowo poznany chłopak najwyraźniej głęboko nad czymś rozmyślał.
- Jechaliście przez
Cornfield… I nie widzieliście żadnych umarlaków? – Spytał w końcu. Spojrzeli na
niego jak na wariata, ale wydawało się, że nawet tego nie zauważył. – Ja
swojego spotkałem na cmentarzu… Wiecie, byłem w okolicy i pomyślałem, że wpadnę
do kumpla postawić mu jakiś znicz. Sukinsyn mnie ugryzł! – Mówiąc to, podwinął
rękaw i pokazał im prowizoryczny opatrunek na przedramieniu. Jego kształt
zdawał się wskazywać na znaczny ubytek w mięśniach. – Jakoś uciekłem i udało mi
się tu dostać. Siedzę tu już z tydzień, a oni ciągle kręcą się w pobliżu i nie
ma jak zwiać, nie mówiąc już o wezwaniu pomocy. Pewnie nie macie nic do
jedzenia?
Wszyscy zaprzeczyli,
zastanawiając się w duchu, jak to się stało, że zabarykadowali się w
opuszczonej leśniczówce z jakimś wariatem. A przecież o tej porze mieli być już
dawno na imprezie u kumpla z czasów szkolnych. Mogli się postawić i pojechać
autobusem, zamiast wlec się tym gruchotem, choć jego właściciel zapewniał, że
samochód jeszcze da sobie radę.
- Judy mnie zabije… –
Westchnął Tommy.
- Dziewczyna? –
Zainteresował się Michael. Uzyskawszy potwierdzenie, roześmiał się chrapliwie.
– Lepiej dla ciebie, żeby ona to zrobiła. Módl się, żebyś dożył do tego czasu.
***
Rogera
obudziły jakieś dziwne dźwięki. Przez moment zastanawiał się, gdzie jest. W
końcu uprzytomnił sobie, że wylądował z kolegami na śmierdzącym stęchlizną
poddaszu opuszczonej leśniczówki. Zerknął na wyświetlacz w telefonie i
stwierdził, że musiał spać około godziny. Był środek nocy. Gdy jego oczy
przyzwyczaiły się do ciemności, rozejrzał się wokół, starając się ustalić
źródło niepokojąco brzmiącego ni to jęku, ni to warczenia. Ostatecznie uznał,
że dochodzi ono z odległego końca pomieszczenia. Mimochodem zauważył też, że
nigdzie w pobliżu nie ma Michaela. Postanowił sprawdzić, co się dzieje.
Podniósł się powoli i ruszył przed siebie, starając się nie nadepnąć na żadnego
z towarzyszy rozwalonych na podłodze.
W
kącie znalazł ich gospodarza, leżącego w dość dziwnej pozycji. To on wydawał
niepokojące odgłosy. W żaden sposób nie zareagował na obecność Rogera, który
świecił mu prosto w twarz silnym białym światłem. Wydawało się też, że nie
słyszy, co ten do niego mówi.
-
Chłopaki – zawołał półgłosem. Wobec braku jakiejkolwiek odpowiedzi spróbował
jeszcze raz, znacznie głośniej.
-
No i co się drzesz – burknął Greg z ciemności.
-
On nam tu chyba wykituje…
-
Pieprzysz!
Wszyscy
trzej szybko znaleźli się przy nim, patrząc z niepokojem na skręcającego się na
podłodze Michaela. Naraz zdali sobie sprawę z faktu, który wcześniej
zignorowali – chłopak był przeraźliwie wychudzony i wręcz chorobliwie blady.
Oczywiste było, że jego wycieńczony organizm długo nie pociągnie bez pomocy z
zewnątrz. A tej pomocy nawet nie było jak uzyskać w tym zapomnianym przez Boga
i ludzi miejscu.
-
I co z nim zrobimy? – Spytał Roger.
Tommy
przyklęknął na zakurzonych deskach i poczuł okropny smród, który mimo
najszczerszych chęci nie mógł kojarzyć się z niczym bardziej pozytywnym niż
gnijące mięso. Natychmiast przypomniał sobie o paskudnej ranie. Widocznie
musiała być w znacznie gorszym stanie, niż ktokolwiek się tego spodziewał. Nie
chcąc wyrażać swoich obaw na głos, spojrzał bezradnie na kumpli. Po minach
poznał, że i do nich dotarł już odór. Zdali sobie sprawę, jak niewielkie są
szanse, że wszystko jakoś rozejdzie się po kościach. Zwłaszcza, że utknęli na
tym zadupiu.
-
Nie pomożemy mu… – Paul wzruszył ramionami.
Kolega
popatrzył na niego niechętnie z poziomu podłogi i ujął ramię Michaela. Choć
wzdragał się na myśl o tym, co może zobaczyć, chciał chociaż sprawdzić, czy
jeszcze coś można zrobić. Niespodziewanie chory poruszył się wyjątkowo zwinnie
i drugą ręką złapał go za szyję. Podciągnął się z wysiłkiem, obnażając zęby w
upiornym grymasie. Trzej pozostali towarzysze odskoczyli jak oparzeni.
Spojrzeli w brązowe oczy, jeszcze nie tak dawno pełne życia i zobaczyli w nich
przerażającą pustkę. To już nie był chłopak, którego poznali, nie mógł być. Nie
chcąc dopuścić do siebie myśli, które zakołatały mu w głowie, Roger rzucił się
na pomoc kumplowi. Nie mógł jednak wyrwać go z zadziwiająco silnego uścisku.
-
Sam nie dam rady! Greg!
Chłopak
przyskoczył do kotłowaniny ciał zbierającej kurz z podłogi. Żaden z nich nie
zauważył nawet, kiedy Paul gdzieś zniknął. Po chwili wrócił jednak ze strzelbą
Michaela.
-
Odsuńcie się od niego!
-
Co ty robisz? – Greg spojrzał na niego groźnie. – Daj mi to, zanim wszystkich
pozabijasz!
Szarpali
się przez moment. Strzał zabrzmiał niczym huk armaty w ograniczonej przestrzeni
poddasza. Gdy echo umilkło, w pomieszczeniu zapadła kompletna cisza. Greg
opuścił lufę, zerkając kontrolnie na kolegów. Wyglądało na to, że ani
Tommy’emu, ani Rogerowi nic nie jest, jeśli nie liczyć kilku śladów po ludzkich
zębach. Pomiędzy nimi na ziemi leżało drgające jeszcze ciało pozbawione głowy,
która rozprysła się wokół malowniczo.
-
A co, jeśli wariat mówił prawdę? – Spytał Tommy drżącym głosem, z trudem stając
na nogach.
Greg
wzruszył ramionami i wrócił do miejsca, gdzie przedtem zasnęli. Starał się nie
zwracać uwagi na kolana, które nagle zmiękły i z trudem utrzymywały jego
ciężar. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się strzelić do człowieka. Zdawał sobie
sprawę, że teraz raczej nie miał innego wyjścia, ale bynajmniej nie poprawiało
mu to samopoczucia. Opadł ciężko na podłogę na drugim końcu poddasza i oparł
się o ścianę, cały czas kurczowo ściskając w rękach strzelbę. Wkrótce dołączyli
do niego koledzy.
-
Pogryzł nas, skurwysyn – mruknął Roger.
Żaden
z nich nie miał ochoty wdawać się w dyskusję na temat możliwych implikacji
całego zajścia. Nie wiedzieli, jak długo siedzieli w milczeniu, każdy oddając
się własnym ponurym rozmyślaniom, gdy wtem ich uszu dobiegł trzask przywodzący
na myśl pękające drewno, a zaraz potem dźwięk tłuczonej szyby. Odgłosy dochodziły
z dotąd pustego parteru. Na moment zaległa cisza, by wkrótce przerodzić się w
kakofonię huków i łoskotów, przypominających w sposób raniący uszy wrażliwszych
słuchaczy o kolejnych pułapkach zastawionych przez ich martwego już towarzysza.
Spojrzeli
po sobie z przerażeniem. Nie wiedzieli, co dzieje się na dole, ale – pełni
najgorszych przeczuć – woleli tego nie sprawdzać. Nie wiedzieli, jak długo
przyjdzie im tu teraz siedzieć w bezruchu, licząc na to, że ich obecność
pozostanie niezauważona.
Szybko
pojęli swój błąd, gdy na schodach rozległy się ociężałe kroki. Ich mnogość
świadczyła o dużej liczbie niespodziewanych gości, zaś powolność i brak
harmonii – a także rozmaitość towarzyszących im innych dźwięków – wskazywała na
stan, w jakim się znajdowali. Przyczajonym na strychu chłopakom z trudem
przychodziło teraz wyprzeć ze świadomości jedyną myśl, jaka sama się narzucała…
Greg
popatrzył na towarzyszy. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaciętości, jakiego
nigdy przedtem nie widzieli.
-
Chyba tu nie zginiemy? – Warknął na nich.
Bezradnie
rozejrzeli się wokół. Choć na strychu zgromadzonych było wiele nikomu
niepotrzebnych sprzętów, nie dostrzegali niczego, czym dałoby się zablokować
wejście na stałe. Nie widząc lepszej możliwości, Roger przesunął na klapę w
podłodze stary fotel i jakiś regał, zbyt lekkie, by miało to pomóc na długo.
Tommy wrzucił na nie kilka większych gratów, które udało mu się znaleźć.
Tymczasem Paul znów gdzieś zniknął – co było tym dziwniejsze, że na otwartej
przestrzeni poddasza nie było miejsca, w którym mógłby się skryć mierzący
prawie dwa metry drągal. Wkrótce pojawił się z powrotem, każdemu z kolegów
wręczając coś, co w założeniu miało najwyraźniej posłużyć za broń. Wskazał
odleglejszy koniec pomieszczenia, gdzie w kącie było trochę miejsca.
- Nie możemy dać się
otoczyć – stwierdził.
Walcząc z czasem,
obwarowali się jak mogli, wznosząc wokół siebie sterty najdziwniejszych
przedmiotów – na tyle wysokie, by uniemożliwić ich przekroczenie, a
jednocześnie na tyle niskie, by ktoś niepostrzeżenie nie zaatakował ich z góry.
Gdy skończyli, przycupnęli za prowizoryczną barykadą. Greg trzymał w pogotowiu
strzelbę na niedźwiedzie, Tommy i Roger ściskali w rękach ciężkie metalowe
pręty o zwężających się końcach – ich przeznaczenia nie sposób było odgadnąć –
Paul zaś bezwiednie bawił się kijem bejsbolowym, który ktoś ponabijał
zardzewiałymi już gwoźdźmi. Sami przed sobą nie chcieli przyznać, że może za
bardzo dali się ponieść wyobraźni i zwyczajnie spanikowali, wciąż zszokowani po
zabiciu agresywnego Michaela. A przecież najsensowniejsze było wytłumaczenie,
które wtedy żadnemu z nich nie przyszło do głowy – że w ranę chłopaka wdało się
zakażenie, a jego dziwne zachowanie spowodowane było wysoką gorączką.
Wszyscy czterej jak na
komendę poderwali się z miejsc, gdy klapa w podłodze zauważalnie drgnęła. Spod
niej dobiegł przerażający ryk wściekłości, gdy ktoś – a może raczej coś –
uświadomił sobie, że wejście na strych nie będzie takie proste. Rozległy się
odgłosy uderzeń. Nie ulegało wątpliwości, że cokolwiek się do nich dobija,
dysponuje nadludzką wręcz siłą.
Odrętwiali ze strachu
koledzy wpatrywali się w blokadę, która powoli ustępowała pod nieustannym
naporem. W końcu regał przewrócił się, uderzając w fotel, który przesunął się,
odblokowując klapę. Ta odskoczyła z trzaskiem pękającego drewna, a na poddasze
wdarły się pierwsze odrażające kreatury.
Tommy z przerażeniem
spojrzał po towarzyszach. W ich kierunku, powiewając za sobą długim płaszczem,
chwiejnym krokiem zmierzał Fishu ze zniekształconą twarzą. Tuż za nim wlókł się
ten sam facet, którego minęli w lesie. Jego opuchnięte powieki od tego czasu
zdążyły już odpaść, ukazując upiornie wytrzeszczone martwe oczy. Kilka
następnych truposzy mozolnie pokonywało ostatnie schody.
Paul z dzikim okrzykiem
wypadł zza barykady, której budowę sam zaordynował. Wykorzystując impet
rozpędu, zamachnął się i powalił Fisha. Nie zdążył zadać kolejnego ciosu. Następny
zombie rzucił się na niego zaskakująco zwinnie. Klnąc na czym świat stoi, Greg
wystrzelił w stronę zbierającego się z podłogi ciała. Jego mocno zdeformowana
głowa zniknęła w chmurze ciemnej krwi i odłamków kości w tym samym momencie,
gdy nabijany gwoźdźmi kij sięgnął skroni drugiego umarlaka. Czaszka
roztrzaskała się niczym dynia. Roger i Tommy tymczasem wyskoczyli z
prowizorycznych okopów i z powrotem wciągnęli tam kolegę, który właśnie zaczął
zdradzać objawy samobójczych skłonności. Widocznie ze swoim fatalistycznym
podejściem do życia uznał, że i tak nie mają szans przetrwać, więc postanowił
zgrywać bohatera.
- Zwariowałeś?! –
Wrzasnął na niego Greg, częstując pociskami kolejne truposze. Wiedział, że
niedługo braknie mu amunicji, chciał jednak wycisnąć ze strzelby, ile tylko się
dało. – Jak chcesz zginąć, są lepsze sposoby, niż dać się zajebać hordzie
zombie!
Paul wzruszył
ramionami, zamierzając się na nieumarłego, który właśnie zaczął się dobierać do
ich barykady. Żywy trup na swój sposób był jednak wyjątkowo cwany. Niemożliwie
długą łapą złapał kij i szarpnął mocno. Chłopak nie pozwolił wyrwać sobie
broni, ale chwilowo był bezradny. Z pomocą przyszedł mu Tommy, wbijając swój
metalowy pręt w sam środek wklęsłego czoła pozbawionego skóry.
***
Walka trwała tak długo,
że towarzysze całkiem opadli z sił, nim atak ustał. Gdy wreszcie zrobił się
spokój, rozejrzeli się bez większego zainteresowania. Wszędzie walały się
trupy, powietrze przesycone było obrzydliwą wonią rozkładu. Sami już nie
wiedzieli, ile ciał, które dawno powinny być martwe, ponownie uśmiercili. Nawet
Greg – w technikum zawsze najlepszy z matmy – stracił w którymś momencie
rachubę.
- Musimy stąd spadać –
stwierdził teraz, rzucając na podłogę zakrwawioną strzelbę, która przez
ostatnich kilkadziesiąt minut – a może to było kilka godzin – służyła mu jako
pałka, miecz i dzida.
- A co, jeśli na
zewnątrz jest ich więcej? – Tommy zadrżał, starając się ukryć przed kolegami
fakt, że mocno krwawi.
- Trudno, tutaj długo
nie wytrzymamy.
Wszyscy zgodzili się,
że jedyną możliwością jest opuszczenie tego miejsca. Zaczęli ostrożnie schodzić
na dół, nasłuchując wszelkich niepokojących odgłosów. Idący na końcu Tommy
nagle zachwiał się i runął ze schodów. Rozległ się nieprzyjemny trzask łamanych
kości.
- Żyjesz?!
Zero odpowiedzi.
Popatrzyli po sobie, nie mając już nawet siły na pożałowanie towarzysza. Nagle
usłyszeli nieprzyjemne stękanie.
- No nie…
Roger poświecił w dół.
Ciało ze skręconym karkiem zaczęło się poruszać. Spojrzał na towarzyszy
znacząco. Zdawali sobie sprawę, że za chwilę będą musieli walczyć z własnym
kumplem, o ile szybko nie zareagują.
- Kurwa, ja tego nie
zrobię – stęknął Greg, odwracając wzrok. Tej nocy strzelał do niegdyś ludzkich
ciał jak do kaczek, a kiedy zabrakło nabojów, prał je jak popadło kolbą
strzelby. Wizja dobicia przyjaciela jednak go przerosła.
- Wiejcie – rzucił
Roger i bez zastanowienia popędził na dół.
Nie chcąc nawet myśleć,
jaki będzie finał tego starcia, Paul i Greg zbiegli za nim. Rzucili się w
stronę wyjścia, starając się nie słyszeć nieprzyjemnych odgłosów walki u
podnóża schodów. Zapomnieli, że drzwi zostały zablokowane wielką komodą przez
zapobiegliwego Michaela – co finalnie na niewiele się zdało. Kompletnie
wyczerpani, zaczęli się siłować z meblem, gdy za plecami usłyszeli
powarkiwanie. Odwrócili się równocześnie i spojrzeli w pokiereszowaną twarz
Rogera. Tuż za nim w ich stronę sunął Tommy z głową opadającą na ramię pod
dziwnym kątem. Spojrzeli na siebie z rezygnacją i stanęli ramię w ramię do
ostatniej bitwy tej nocy.
***
Drzwi
leśniczówki uchyliły się powoli. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały żałośnie, upiorny
odgłos wbił się w niezmąconą ciszę pogrążonego we śnie lasu niczym kołek w
serce zmarłego podejrzewanego o wampiryzm. Dwie postacie przekroczyły próg,
zataczając się jak biegacz po maratonie, do którego nie był dobrze przygotowany.
Chwiejnie przeszły kilka kroków i odwróciły się, patrząc na budynek. Po chwili
z mroku wyłoniły się kolejne sylwetki i dołączyły do tych pierwszych. Cztery
cienie powoli ruszyły razem w głąb starodawnej puszczy, by w końcu rozpłynąć
się w gęstej mgle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz