25 września 2018

Zmierzch rodu Montalpich

Witam Cię kolejnym tekstem napisanym na konkurs Magazynu Histeria (który ostatnio stanowi dla mnie najlepszą motywację do pisania, cóż...). Tym razem tematem przewodnim był obłęd głównego bohatera. Opowiadanie miało nawiązywać do tzw. trylogii apartamentowej Romana Polańskiego (Wstręt, Dziecko Rosemary, Lokator), a to z okazji urodzin reżysera.
Udało się, że mój tekst przeszedł do finału (co ze zwycięzcą, nie wiem, jakoś tym razem jeszcze nie ogłosili...) i został opublikowany w numerze, który miał premierę wczoraj. A jak wyszło, przekonaj się osobiście. Zapraszam do czytania.
 

            Zawsze widziałem więcej niż inni. Byli tacy, którzy postanowili bezgranicznie zaufać mi w tej kwestii, przekonani, że ktoś o równie szczerym i otwartym spojrzeniu – będącym w istocie jedynie grą pozorów, czego się biedni głupcy nie domyślali – nie byłby zdolny ich omamić. Znacznie więcej jednak spotykałem ludzi, którzy nie dawali temu wiary. Nigdy mnie to specjalnie nie dziwiło. Wszak ignorancja – owo echo bezdusznych podszeptów rodzących się nieodmiennie w każdej podświadomości, nieuchronnie wiodące najznakomitsze nawet umysły ku próżni skrytej za zwiewnymi zasłonami, utkanymi z widm wygodnego i beztroskiego życia – od zarania dziejów była nieodłącznym elementem egzystencji jedynego na tym nędznym świecie gatunku na własne życzenie pędzącego bez opamiętania ku samozagładzie.
            Patrzysz na mnie, Julianie, w ten szczególny sposób, który każe zastanawiać się dwa razy nad każdym wypowiadanym słowem. Patrzysz i nic nie mówisz, słuchasz jedynie, niewzruszony niczym kamienny posąg. Nigdy z ust twoich nie dobył się żaden dźwięk, najmniejszym gestem nie zdradziłeś nawet, o czym myślisz. Czując na sobie twoje krytyczne spojrzenie, czasem mam wrażenie, jakbym to ja był niespodziewanym gościem, który bez zaproszenia wtargnął w twoje życie i postanowił zostać na dobre. Pozwól, przypomnę ci, że było dokładnie odwrotnie.
            Nim się poznaliśmy, drogi Julianie, życie okrutnie mnie doświadczyło. Wiem, uznasz pewnie, że się użalam – ale wierz mi, trudno o drugiego człowieka tak nieszczęśliwego z samym sobą, jak ja. Nie mówiłem ci dotąd, jakie wypadki doprowadziły mnie do miejsca, w którym teraz jestem. Pozwól, że opowiem ci pokrótce moją historię – może wtedy przestaniesz patrzeć na mnie z takim politowaniem, a postarasz się zrozumieć.

***

            Nazwisko moje – możeś słyszał je już wcześniej – jest spuścizną po znamienitych przodkach. Śmiem uważać, wbrew temu, co podają nieliczne źródła pisane, jakie się zachowały, że dzieje tej prastarej rodziny szlacheckiej sięgają czasów znacznie odleglejszych, niż się komukolwiek może wydawać. Matka – ostatnia sukcesorka założyciela znakomitego klanu w linii prostej – na skutek nalegań rodziców w słusznym wieku lat piętnastu wyszła za dalekiego krewnego – tak się składa, że potomka jednego z bocznych odgałęzień, ostatniego z dumą noszącego rodowe miano. Ojciec, człowiek niebywale inteligentny, choć może nieco choleryczny, był od małżonki dziedziczki starszy o trzy dekady i według nieżyczliwych wżenił się w rodzinę z chciwości i wyrachowania. Po śmierci dziadków prowadził dom żelazną ręką, wymagając całkowitej lojalności i karząc za każde przewinienie.
            Nie powiem, bym dorastał w atmosferze miłości i poczucia bezpieczeństwa. Choć byłem jedynakiem, nikt mnie nie rozpieszczał. Odebrałem surowe wychowanie, co było częstym powodem sprzeczek, które zawsze wyglądały tak samo.
            - Mógłbyś mu trochę odpuścić, to jeszcze dziecko – zaczynała matka.
            - Milcz, głupia! Nie pozwolę ci z niego zrobić panienki! Gdybyś dała mi więcej synów, nie musiałbym tak drżeć o przyszłość naszego rodu!
Ojciec wpadał w złość, ilekroć żona spróbowała mu się przeciwstawić. Gdy starała się przemówić mu do rozsądku, unosił się bardziej i bardziej, w końcu i ją doprowadzając do pasji. W kłótniach stale powtarzały się te same argumenty – ojciec zarzucał matce, że jest słaba i niepotrzebnie się z nią żenił, matka odpowiadała, że to z jego winy nie mogą mieć więcej dzieci… Wzajemne oskarżenia przybierały coraz ostrzejszy ton, aż wypowiadane słowa przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie. Pamiętam, że jako mały chłopiec chowałem się wtedy w najodleglejszych zakątkach domu, starając się uciec przed lawiną wyzwisk, wrzaskami, odgłosami razów i płaczem. Kilkukrotnie jednak nie zdołałem w porę umknąć z zamkniętego pokoju i byłem świadkiem iście dantejskich scen, które u każdego innego dziecka wywołałyby senne koszmary i spowodowały traumę do końca życia.
Z czasem zacząłem inaczej postrzegać te przerażające spektakle. Starając się patrzeć na wszystko z punktu widzenia ojca, którego siłę charakteru podziwiałem, przestałem odwracać wzrok, gdy jego pięść lądowała raz za razem na ciele matki. Zrozumiałem wreszcie, że nie można było inaczej, że wszystko robił wiedziony troską o naszą przyszłość. Wiele godzin spędzaliśmy na rozmowach o tym, co wiedzieć powinienem, gdy sam zostanę głową rodu. Chłonąłem te nauki łapczywie, z każdym dniem coraz bardziej go szanując, a jednocześnie gardząc tą nędzną kobietą, która mnie zrodziła.
Matka, od najmłodszych lat słabowita, podupadła na zdrowiu tak bardzo, że wyglądała jak cień samej siebie. W końcu niemal przestałem ją widywać. Z rzadka jedynie zdarzało się, że nocą, gdy w rezydencji panował niczym niezmącony spokój, natykałem się na nią, jak snuje się po korytarzach bez celu, blada i mizerna, przeszywając niewidzącym spojrzeniem wszystko, co stało jej na drodze, włącznie z jedynym synem. Zdawała się mnie nie zauważać, gdy się mijaliśmy, głucha na wszelkie próby nawiązania jakiegokolwiek kontaktu. Nieraz odnosiłem wrażenie, że bił od niej jakiś niewytłumaczalny chłód, niekiedy czułem na skórze delikatny powiew wręcz mroźnego powietrza, gdy była w pobliżu.
Kiedyś spróbowałem wypytać ojca o jej stan. Nigdy wcześniej nie wpadł w taką furię – to był jedyny raz, kiedy mnie uderzył. Gdy już nieco powściągnął gniew, stanowczo zabronił mi poruszać ten temat w jego obecności. W spoglądających groźnie spod krzaczastych brwi oczach dostrzegłem coś, co mnie przeraziło, choć wtedy jeszcze nie rozumiałem, co właściwie zobaczyłem. Pełen najgorszych, choć zupełnie niejasnych przeczuć, postanowiłem zamilknąć.
Zacząłem się o niego martwić – po tej rozmowie poczęły w nim zachodzić coraz wyraźniejsze zmiany. Wydawał się jakiś nieswój, często bywał roztargniony i zupełnie nieobecny duchem. Bojąc się jednak, że znów go rozgniewam, nie odzywałem się, czasem tylko zaglądałem do jego prywatnych pokojów, ukradkiem sprawdzając, co u niego. Jedne z tych potajemnych odwiedzin nader szybko zakończyły się nieprzyjemnym zaskoczeniem.

***

            Szedłem ponurym korytarzem pierwszego piętra w stronę najodleglejszych pokojów, które miały być dla mnie niedostępne. Ojciec nie miał pojęcia, że ostatnio często je odwiedzam w trosce o jego zdrowie. Starałem się przemieszczać jak najdyskretniej, pewien, że gdyby mnie przyłapał, jak go podglądam, wzbudziłbym w nim gniew, którego tak bardzo się bałem. Wolałem go unikać, by mu się nie narażać, nie mogłem jednak zrezygnować z tych ryzykownych eskapad – czułem, że może wydarzyć się coś strasznego, wolałem więc mieć wszystko pod jako taką kontrolą.
            Ostrożnie uchyliłem drzwi do pierwszego z pomieszczeń, stanowiącego coś w rodzaju prywatnego pokoju dziennego, a zarazem biblioteki, połączonego z resztą szeregiem nierzucających się w oczy przejść. Ponieważ był on pusty, po cichu wszedłem, uważając, by obcasy moich butów nie zastukały o podłogę. Skierowałem się wpierw do gabinetu ojca, spodziewając się zastać go w nim o tej porze. Zbliżyłem się i niezbyt elegancko zacząłem podsłuchiwać, oczekując dźwięków świadczących o jego obecności. Ponieważ niczego takiego nie usłyszałem, postanowiłem tam zajrzeć.
            Stanąłem w progu jak wryty. Głowa ojca spoczywała obok starego rewolweru na solidnym dębowym biurku, dziwnie obrócona, a wokół niej rozlewała się kałuża ciemnej, niemal czarnej cieczy. Oczy, wytrzeszczone w obłędnym wyrazie przywodzącym na myśl jakieś upiorne zaskoczenie, patrzyły na mnie nieruchomo pustym wzrokiem, w którym próżno by szukać jakichkolwiek oznak życia. Opuchnięty język wylewał się z półotwartych ust, dodając martwej twarzy nieco groteskowego wyglądu.
            Obróciłem się na pięcie i uciekłem stamtąd, nie trudząc się nawet sprawdzeniem, czy mój rodzic żyje. Jakże głupim i niedoświadczonym młokosem wtedy byłem, Julianie! Zajęty czyszczeniem zabytkowej broni ojciec musiał mieć jakiś niegroźny atak, który chwilowo odebrał jego ducha realnemu światu, pozostawiając ciało w niezbyt przyjemnym dla oka stanie, gdyż spotkałem go tamtego wieczoru. Wędrował po korytarzu, podobnie jak zdarzało się to matce. Poznałem wtedy, iż organizm jego znajduje się w wyśmienitej formie, jakkolwiek umysł musiał ulec tej samej dziwnej i nieznanej mi wcześniej przypadłości, która dotknęła najpierw jego współmałżonkę.
            Zacząłem wyrzucać sobie, że nie udzieliłem mu jakiejkolwiek pomocy, kiedy jej potrzebował, szybko jednak tego zaniechałem, świadom bezcelowości takich działań. Zrozumiałem, że teraz to na mnie spadnie obowiązek zarządzania naszymi włościami i opieki nad chorymi rodzicami. Nie było to proste – służący po kolei zaczęli rezygnować z pracy, a gdy zabraniałem im odchodzić, uciekali, pozostawiwszy cały swój dobytek. W oczach tych, którzy wytrzymali najdłużej, widziałem, że z jakiegoś powodu się boją, choć nie byłem tak surowy jak ojciec. Nieraz słyszałem, jak szepczą za moimi plecami, dostrzegałem ukradkowe spojrzenia, które mi rzucali.
            Niemal z dnia na dzień do naszej rezydencji przestali zachodzić interesanci, choć zawsze było ich na pęczki. Wszyscy, których miałem za przyjaciół, odwrócili się ode mnie, moje opowieści o tym, co widziałem, a czego oni nie potrafili dostrzec – wcześniej uznawane przez nich albo za piękne i zupełnie wiarygodne, albo też za niezmiernie zabawne, choć całkowicie wydumane – nagle nazywając oczywistymi oznakami postępującego szaleństwa. Reszta służby uciekła, nie zważając na prośby ni groźby. Pewnego dnia obudziłem się zupełnie sam, nie licząc biednych rodziców, którzy od jakiegoś już czasu nie pokazywali mi się na oczy. Długo nie mogłem znaleźć sobie miejsca, zamartwiając się niesłusznie o przyszłość swoją i całego rodu. Nader jasno zdając sobie sprawę z ciążącej wyłącznie na mnie powinności przedłużenia linii, podjąłem wreszcie najrozsądniejszą decyzję – postanowiłem się ożenić. Pomyślałem, że spełniając swój obowiązek, równocześnie przysporzę radości ojcu i matce – liczyłem, iż wnuki przyczynią się do odzyskania przez nich choć częściowo utraconej równowagi.
            Świadom, że wobec złego stanu zdrowia obojga rodziców sam będę musiał się o to zatroszczyć, lecz niezmiernie pokrzepiony wizją, którą roztoczył przede mną mój udręczony umysł, począłem zastanawiać się nad odpowiednią kandydatką dla kogoś takiego jak ja. Przypomniałem sobie wreszcie o dalekich krewnych, którzy swego czasu chętnie widzieliby możnego dziedzica w roli zięcia. Zdaje się, że nawet próbowali zawrzeć z ojcem jakąś umowę, która ostatecznie nie doszła do skutku z uwagi na zbyt młody według nich wiek tej córki, którą sobie dla mnie upatrzył. Było to dziewczę doprawdy urocze, choć z pewnością wtedy nie nadawało się jeszcze do rodzenia dzieci. Teraz, wedle moich rachunków, powinna mieć około dwudziestu pięciu lat, a więc byłaby już starą panną, niemniej mogłaby się nadać – wszak nie znałem drugiej damy o równie wysokim statusie społecznym. Po głębszej analizie udało mi się też ustalić, że nie otrzymaliśmy żadnych wiadomości, jakoby rzeczona kandydatka miała wyjść za mąż, prawdopodobnym było więc, iż mam jeszcze szanse.
            Zdecydowany czym prędzej zawrzeć święty związek małżeński i zacząć płodzić potomków – do zbawiennego wpływu ich obecności na stan zdrowia drogich moich rodziców byłem już całkowicie przekonany – udałem się czym prędzej w długą podróż, której celem była usytuowana w głębi obcego kraju rezydencja krewnych.
            Nie będę ci, drogi Julianie, opisywał wszystkich swoich perypetii w czasie tej wyprawy. Dość będzie powiedzieć, że niespodziewana wizyta niezmiernie zaskoczyła wujostwo. Owszem, okazało się, że w domu wciąż mieszka z nimi najmłodsza – choć niemłoda już – córka. Pomni na dawne urazy, początkowo nie zgadzali się na ślub, nie dając wiary moim zapewnieniom, że pokochałem to dziewczę do szaleństwa. Musiałem wywrzeć na nich niemałą presję i solennie obiecać, że wszystko odbędzie się po cichu, bez wielkich ceremonii. Tłumacząc sobie, że rodzice zrozumieliby sytuację – a także śpiesząc się do powrotu w rodzinne strony z towarzyszką na resztę życia – przystałem na wszystkie warunki, jakie postawili przyszli teściowie. I tak oto, w niespełna miesiąc po opuszczeniu domu, powróciłem tryumfalnie ze świeżo upieczoną małżonką.
            Początki naszej wspólnej drogi były trudne. Wiele musiałem się nauczyć o sprawach, w które nie zdążył wtajemniczyć mnie mój nieszczęsny ojciec. Widziałem jednak od początku, że żona – skryta i delikatna istota o eterycznej urodzie – czuje przede mną należyty respekt. Choć byłem stanowczy, dobrze o nią dbałem i wskutek moich starań niebawem okazała się być brzemienną. Nie posiadałem się z radości, czując, że da mi wspaniałego syna.
            Nie pomyliłem się. Radość moja zbledła, gdy po powiciu dziecięcia – a była to już najwyższa pora, by zatroszczyć się o spłodzenie kolejnego potomka – małżonka przestała mnie wpuszczać do alkowy. Zrazu chciałem dać jej trochę czasu, by nacieszyła się maleństwem, które nieustannie tuliła w ramionach. Szybko jednak zrozumiałem, jakim błędem byłoby takie postępowanie – wszak kobieta winna znać swoje miejsce, a pokorna żona ma obowiązek oddać mężowi to, co mu się słusznie należy.
Nie potrafiąc dotrzeć do ograniczonego kobiecego umysłu rozsądnymi argumentami, postanowiłem z całą mocą postawić na swoim. Nędznica, pokazała wtedy, jaki ma do mnie szacunek, zamykając się z pierworodnym w swoich komnatach. Przez czas jakiś próbowałem jeszcze przemówić jej do rozumu, lecz nic nie skutkowało. Nie chciałem być tyranem, więc w końcu z bólem serca pozwoliłem jej się odizolować. I tak oto ponownie zostałem sam w domu, który dzieliłem z trzema pokoleniami mojej wspaniałej rodziny.

***

            Widzisz, Julianie, że życie mnie nie oszczędzało. Powinieneś więc teraz zrozumieć, dlaczego chcę odejść. Nie patrz na mnie w ten sposób. Wiem, rodzinie mężczyzny należy się opieka, jaką tylko jest jej w stanie zapewnić. Zważ jednak, że syn mój pierworodny dojrzał już, by przez czas jakiś pełnić za mnie tę odpowiedzialną funkcję. A ja potrzebuję odpoczynku. Spokój jest teraz jedynym, czego pragnę.
            Nie myśl, że jestem niewdzięcznikiem. Doceniam twoją szczerą, choć trudną przyjaźń. W tych ciężkich czasach byłeś mi jedyną życzliwą duszą w ponurym domu pełnym bolesnych wspomnień i w istocie jedynym towarzyszem, na którego milczącą obecność zawsze mogłem liczyć. Jednak tam, dokąd się teraz udaję, nie możesz iść ze mną. Nie próbuj mnie powstrzymywać, gdyż zdania nie zmienię. Żegnam cię z ciężkim sercem, ale również z nadzieją, że jeszcze się spotkamy, gdy czas wyleczy rany. Tak więc do widzenia, mój drogi Julianie. Do zobaczenia po drugiej stronie.

***

KLĘSKA RODU MONTALPICH
(fragmenty artykułu z „Heralda” nr 33/61)

            Makabrycznego odkrycia dokonali stróże prawa na terenie włości należących do powszechnie znanej i szanowanej rodziny Montalpich. (…) Zaalarmowani przez zaniepokojonych sąsiadów stróże przybyli w porę, by ugasić pożar i ocalić rezydencję przed spłonięciem.
            (…)
Wewnątrz znaleźli zwłoki czworga ludzi – w tym jedne małego dziecka. Według biegłych musiały tam spoczywać przez co najmniej dwie dekady. Dotychczas udało się ustalić tożsamość dwójki denatów. Jednym z nich jest senior rodu, sir Thomas Montalpi, który wedle wstępnych ustaleń zginął od kuli pochodzącej ze znalezionego w pobliżu rewolweru. Drugim – kobieta (…) to małżonka sir Thomasa, lady Vivian. Wciąż nie udało się zidentyfikować zwłok młodej matki tulącej w ramionach martwe dziecko.
(…)
Po dokładnym przeszukaniu, w lesie należącym do posiadłości odnaleziono zwłoki ostatniego dziedzica rodu wiszące na drzewie. Lord Julian Montalpi najprawdopodobniej popełnił samobójstwo o zmierzchu (…)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz