Witam Cię kolejnym tekstem napisanym na konkurs Magazynu
Histeria (który ostatnio stanowi dla mnie najlepszą motywację do
pisania, cóż...). Tym razem tematem przewodnim był obłęd głównego bohatera.
Opowiadanie miało nawiązywać do tzw. trylogii apartamentowej Romana Polańskiego (Wstręt,
Dziecko Rosemary, Lokator), a to z okazji urodzin
reżysera.
Udało się, że mój tekst przeszedł do finału (co ze
zwycięzcą, nie wiem, jakoś tym razem jeszcze nie ogłosili...) i został
opublikowany w numerze, który miał premierę wczoraj. A jak wyszło, przekonaj
się osobiście. Zapraszam do czytania.
Zawsze
widziałem więcej niż inni. Byli tacy, którzy postanowili bezgranicznie zaufać
mi w tej kwestii, przekonani, że ktoś o równie szczerym i otwartym spojrzeniu –
będącym w istocie jedynie grą pozorów, czego się biedni głupcy nie domyślali –
nie byłby zdolny ich omamić. Znacznie więcej jednak spotykałem ludzi, którzy
nie dawali temu wiary. Nigdy mnie to specjalnie nie dziwiło. Wszak ignorancja –
owo echo bezdusznych podszeptów rodzących się nieodmiennie w każdej
podświadomości, nieuchronnie wiodące najznakomitsze nawet umysły ku próżni
skrytej za zwiewnymi zasłonami, utkanymi z widm wygodnego i beztroskiego życia
– od zarania dziejów była nieodłącznym elementem egzystencji jedynego na tym
nędznym świecie gatunku na własne życzenie pędzącego bez opamiętania ku
samozagładzie.
Patrzysz
na mnie, Julianie, w ten szczególny sposób, który każe zastanawiać się dwa razy
nad każdym wypowiadanym słowem. Patrzysz i nic nie mówisz, słuchasz jedynie,
niewzruszony niczym kamienny posąg. Nigdy z ust twoich nie dobył się żaden
dźwięk, najmniejszym gestem nie zdradziłeś nawet, o czym myślisz. Czując na
sobie twoje krytyczne spojrzenie, czasem mam wrażenie, jakbym to ja był
niespodziewanym gościem, który bez zaproszenia wtargnął w twoje życie i
postanowił zostać na dobre. Pozwól, przypomnę ci, że było dokładnie odwrotnie.
Nim
się poznaliśmy, drogi Julianie, życie okrutnie mnie doświadczyło. Wiem, uznasz
pewnie, że się użalam – ale wierz mi, trudno o drugiego człowieka tak
nieszczęśliwego z samym sobą, jak ja. Nie mówiłem ci dotąd, jakie wypadki
doprowadziły mnie do miejsca, w którym teraz jestem. Pozwól, że opowiem ci
pokrótce moją historię – może wtedy przestaniesz patrzeć na mnie z takim
politowaniem, a postarasz się zrozumieć.
***
Nazwisko
moje – możeś słyszał je już wcześniej – jest spuścizną po znamienitych
przodkach. Śmiem uważać, wbrew temu, co podają nieliczne źródła pisane, jakie
się zachowały, że dzieje tej prastarej rodziny szlacheckiej sięgają czasów
znacznie odleglejszych, niż się komukolwiek może wydawać. Matka – ostatnia sukcesorka
założyciela znakomitego klanu w linii prostej – na skutek nalegań rodziców w
słusznym wieku lat piętnastu wyszła za dalekiego krewnego – tak się składa, że
potomka jednego z bocznych odgałęzień, ostatniego z dumą noszącego rodowe
miano. Ojciec, człowiek niebywale inteligentny, choć może nieco choleryczny,
był od małżonki dziedziczki starszy o trzy dekady i według nieżyczliwych wżenił
się w rodzinę z chciwości i wyrachowania. Po śmierci dziadków prowadził dom żelazną
ręką, wymagając całkowitej lojalności i karząc za każde przewinienie.
Nie
powiem, bym dorastał w atmosferze miłości i poczucia bezpieczeństwa. Choć byłem
jedynakiem, nikt mnie nie rozpieszczał. Odebrałem surowe wychowanie, co było
częstym powodem sprzeczek, które zawsze wyglądały tak samo.
-
Mógłbyś mu trochę odpuścić, to jeszcze dziecko – zaczynała matka.
-
Milcz, głupia! Nie pozwolę ci z niego zrobić panienki! Gdybyś dała mi więcej
synów, nie musiałbym tak drżeć o przyszłość naszego rodu!
Ojciec wpadał w złość, ilekroć
żona spróbowała mu się przeciwstawić. Gdy starała się przemówić mu do rozsądku,
unosił się bardziej i bardziej, w końcu i ją doprowadzając do pasji. W
kłótniach stale powtarzały się te same argumenty – ojciec zarzucał matce, że
jest słaba i niepotrzebnie się z nią żenił, matka odpowiadała, że to z jego
winy nie mogą mieć więcej dzieci… Wzajemne oskarżenia przybierały coraz
ostrzejszy ton, aż wypowiadane słowa przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie.
Pamiętam, że jako mały chłopiec chowałem się wtedy w najodleglejszych zakątkach
domu, starając się uciec przed lawiną wyzwisk, wrzaskami, odgłosami razów i
płaczem. Kilkukrotnie jednak nie zdołałem w porę umknąć z zamkniętego pokoju i
byłem świadkiem iście dantejskich scen, które u każdego innego dziecka
wywołałyby senne koszmary i spowodowały traumę do końca życia.
Z czasem zacząłem
inaczej postrzegać te przerażające spektakle. Starając się patrzeć na wszystko
z punktu widzenia ojca, którego siłę charakteru podziwiałem, przestałem
odwracać wzrok, gdy jego pięść lądowała raz za razem na ciele matki.
Zrozumiałem wreszcie, że nie można było inaczej, że wszystko robił wiedziony
troską o naszą przyszłość. Wiele godzin spędzaliśmy na rozmowach o tym, co
wiedzieć powinienem, gdy sam zostanę głową rodu. Chłonąłem te nauki łapczywie,
z każdym dniem coraz bardziej go szanując, a jednocześnie gardząc tą nędzną
kobietą, która mnie zrodziła.
Matka, od najmłodszych
lat słabowita, podupadła na zdrowiu tak bardzo, że wyglądała jak cień samej
siebie. W końcu niemal przestałem ją widywać. Z rzadka jedynie zdarzało się, że
nocą, gdy w rezydencji panował niczym niezmącony spokój, natykałem się na nią,
jak snuje się po korytarzach bez celu, blada i mizerna, przeszywając
niewidzącym spojrzeniem wszystko, co stało jej na drodze, włącznie z jedynym
synem. Zdawała się mnie nie zauważać, gdy się mijaliśmy, głucha na wszelkie
próby nawiązania jakiegokolwiek kontaktu. Nieraz odnosiłem wrażenie, że bił od
niej jakiś niewytłumaczalny chłód, niekiedy czułem na skórze delikatny powiew
wręcz mroźnego powietrza, gdy była w pobliżu.
Kiedyś spróbowałem
wypytać ojca o jej stan. Nigdy wcześniej nie wpadł w taką furię – to był jedyny
raz, kiedy mnie uderzył. Gdy już nieco powściągnął gniew, stanowczo zabronił mi
poruszać ten temat w jego obecności. W spoglądających groźnie spod krzaczastych
brwi oczach dostrzegłem coś, co mnie przeraziło, choć wtedy jeszcze nie
rozumiałem, co właściwie zobaczyłem. Pełen najgorszych, choć zupełnie
niejasnych przeczuć, postanowiłem zamilknąć.
Zacząłem się o niego
martwić – po tej rozmowie poczęły w nim zachodzić coraz wyraźniejsze zmiany.
Wydawał się jakiś nieswój, często bywał roztargniony i zupełnie nieobecny
duchem. Bojąc się jednak, że znów go rozgniewam, nie odzywałem się, czasem
tylko zaglądałem do jego prywatnych pokojów, ukradkiem sprawdzając, co u niego.
Jedne z tych potajemnych odwiedzin nader szybko zakończyły się nieprzyjemnym
zaskoczeniem.
***
Szedłem
ponurym korytarzem pierwszego piętra w stronę najodleglejszych pokojów, które
miały być dla mnie niedostępne. Ojciec nie miał pojęcia, że ostatnio często je
odwiedzam w trosce o jego zdrowie. Starałem się przemieszczać jak
najdyskretniej, pewien, że gdyby mnie przyłapał, jak go podglądam, wzbudziłbym w
nim gniew, którego tak bardzo się bałem. Wolałem go unikać, by mu się nie
narażać, nie mogłem jednak zrezygnować z tych ryzykownych eskapad – czułem, że
może wydarzyć się coś strasznego, wolałem więc mieć wszystko pod jako taką
kontrolą.
Ostrożnie
uchyliłem drzwi do pierwszego z pomieszczeń, stanowiącego coś w rodzaju
prywatnego pokoju dziennego, a zarazem biblioteki, połączonego z resztą
szeregiem nierzucających się w oczy przejść. Ponieważ był on pusty, po cichu
wszedłem, uważając, by obcasy moich butów nie zastukały o podłogę. Skierowałem
się wpierw do gabinetu ojca, spodziewając się zastać go w nim o tej porze.
Zbliżyłem się i niezbyt elegancko zacząłem podsłuchiwać, oczekując dźwięków
świadczących o jego obecności. Ponieważ niczego takiego nie usłyszałem,
postanowiłem tam zajrzeć.
Stanąłem
w progu jak wryty. Głowa ojca spoczywała obok starego rewolweru na solidnym
dębowym biurku, dziwnie obrócona, a wokół niej rozlewała się kałuża ciemnej,
niemal czarnej cieczy. Oczy, wytrzeszczone w obłędnym wyrazie przywodzącym na
myśl jakieś upiorne zaskoczenie, patrzyły na mnie nieruchomo pustym wzrokiem, w
którym próżno by szukać jakichkolwiek oznak życia. Opuchnięty język wylewał się
z półotwartych ust, dodając martwej twarzy nieco groteskowego wyglądu.
Obróciłem
się na pięcie i uciekłem stamtąd, nie trudząc się nawet sprawdzeniem, czy mój
rodzic żyje. Jakże głupim i niedoświadczonym młokosem wtedy byłem, Julianie!
Zajęty czyszczeniem zabytkowej broni ojciec musiał mieć jakiś niegroźny atak,
który chwilowo odebrał jego ducha realnemu światu, pozostawiając ciało w
niezbyt przyjemnym dla oka stanie, gdyż spotkałem go tamtego wieczoru. Wędrował
po korytarzu, podobnie jak zdarzało się to matce. Poznałem wtedy, iż organizm
jego znajduje się w wyśmienitej formie, jakkolwiek umysł musiał ulec tej samej
dziwnej i nieznanej mi wcześniej przypadłości, która dotknęła najpierw jego
współmałżonkę.
Zacząłem
wyrzucać sobie, że nie udzieliłem mu jakiejkolwiek pomocy, kiedy jej
potrzebował, szybko jednak tego zaniechałem, świadom bezcelowości takich
działań. Zrozumiałem, że teraz to na mnie spadnie obowiązek zarządzania naszymi
włościami i opieki nad chorymi rodzicami. Nie było to proste – służący po kolei
zaczęli rezygnować z pracy, a gdy zabraniałem im odchodzić, uciekali,
pozostawiwszy cały swój dobytek. W oczach tych, którzy wytrzymali najdłużej,
widziałem, że z jakiegoś powodu się boją, choć nie byłem tak surowy jak ojciec.
Nieraz słyszałem, jak szepczą za moimi plecami, dostrzegałem ukradkowe
spojrzenia, które mi rzucali.
Niemal
z dnia na dzień do naszej rezydencji przestali zachodzić interesanci, choć
zawsze było ich na pęczki. Wszyscy, których miałem za przyjaciół, odwrócili się
ode mnie, moje opowieści o tym, co widziałem, a czego oni nie potrafili
dostrzec – wcześniej uznawane przez nich albo za piękne i zupełnie wiarygodne, albo
też za niezmiernie zabawne, choć całkowicie wydumane – nagle nazywając oczywistymi
oznakami postępującego szaleństwa. Reszta służby uciekła, nie zważając na
prośby ni groźby. Pewnego dnia obudziłem się zupełnie sam, nie licząc biednych
rodziców, którzy od jakiegoś już czasu nie pokazywali mi się na oczy. Długo nie
mogłem znaleźć sobie miejsca, zamartwiając się niesłusznie o przyszłość swoją i
całego rodu. Nader jasno zdając sobie sprawę z ciążącej wyłącznie na mnie powinności
przedłużenia linii, podjąłem wreszcie najrozsądniejszą decyzję – postanowiłem
się ożenić. Pomyślałem, że spełniając swój obowiązek, równocześnie przysporzę
radości ojcu i matce – liczyłem, iż wnuki przyczynią się do odzyskania przez
nich choć częściowo utraconej równowagi.
Świadom,
że wobec złego stanu zdrowia obojga rodziców sam będę musiał się o to
zatroszczyć, lecz niezmiernie pokrzepiony wizją, którą roztoczył przede mną mój
udręczony umysł, począłem zastanawiać się nad odpowiednią kandydatką dla kogoś
takiego jak ja. Przypomniałem sobie wreszcie o dalekich krewnych, którzy swego
czasu chętnie widzieliby możnego dziedzica w roli zięcia. Zdaje się, że nawet
próbowali zawrzeć z ojcem jakąś umowę, która ostatecznie nie doszła do skutku z
uwagi na zbyt młody według nich wiek tej córki, którą sobie dla mnie upatrzył.
Było to dziewczę doprawdy urocze, choć z pewnością wtedy nie nadawało się
jeszcze do rodzenia dzieci. Teraz, wedle moich rachunków, powinna mieć około
dwudziestu pięciu lat, a więc byłaby już starą panną, niemniej mogłaby się
nadać – wszak nie znałem drugiej damy o równie wysokim statusie społecznym. Po
głębszej analizie udało mi się też ustalić, że nie otrzymaliśmy żadnych
wiadomości, jakoby rzeczona kandydatka miała wyjść za mąż, prawdopodobnym było
więc, iż mam jeszcze szanse.
Zdecydowany
czym prędzej zawrzeć święty związek małżeński i zacząć płodzić potomków – do
zbawiennego wpływu ich obecności na stan zdrowia drogich moich rodziców byłem
już całkowicie przekonany – udałem się czym prędzej w długą podróż, której
celem była usytuowana w głębi obcego kraju rezydencja krewnych.
Nie
będę ci, drogi Julianie, opisywał wszystkich swoich perypetii w czasie tej
wyprawy. Dość będzie powiedzieć, że niespodziewana wizyta niezmiernie
zaskoczyła wujostwo. Owszem, okazało się, że w domu wciąż mieszka z nimi
najmłodsza – choć niemłoda już – córka. Pomni na dawne urazy, początkowo nie
zgadzali się na ślub, nie dając wiary moim zapewnieniom, że pokochałem to
dziewczę do szaleństwa. Musiałem wywrzeć na nich niemałą presję i solennie
obiecać, że wszystko odbędzie się po cichu, bez wielkich ceremonii. Tłumacząc
sobie, że rodzice zrozumieliby sytuację – a także śpiesząc się do powrotu w
rodzinne strony z towarzyszką na resztę życia – przystałem na wszystkie
warunki, jakie postawili przyszli teściowie. I tak oto, w niespełna miesiąc po
opuszczeniu domu, powróciłem tryumfalnie ze świeżo upieczoną małżonką.
Początki
naszej wspólnej drogi były trudne. Wiele musiałem się nauczyć o sprawach, w
które nie zdążył wtajemniczyć mnie mój nieszczęsny ojciec. Widziałem jednak od
początku, że żona – skryta i delikatna istota o eterycznej urodzie – czuje
przede mną należyty respekt. Choć byłem stanowczy, dobrze o nią dbałem i
wskutek moich starań niebawem okazała się być brzemienną. Nie posiadałem się z
radości, czując, że da mi wspaniałego syna.
Nie
pomyliłem się. Radość moja zbledła, gdy po powiciu dziecięcia – a była to już
najwyższa pora, by zatroszczyć się o spłodzenie kolejnego potomka – małżonka
przestała mnie wpuszczać do alkowy. Zrazu chciałem dać jej trochę czasu, by
nacieszyła się maleństwem, które nieustannie tuliła w ramionach. Szybko jednak
zrozumiałem, jakim błędem byłoby takie postępowanie – wszak kobieta winna znać
swoje miejsce, a pokorna żona ma obowiązek oddać mężowi to, co mu się słusznie należy.
Nie potrafiąc dotrzeć
do ograniczonego kobiecego umysłu rozsądnymi argumentami, postanowiłem z całą
mocą postawić na swoim. Nędznica, pokazała wtedy, jaki ma do mnie szacunek,
zamykając się z pierworodnym w swoich komnatach. Przez czas jakiś próbowałem
jeszcze przemówić jej do rozumu, lecz nic nie skutkowało. Nie chciałem być
tyranem, więc w końcu z bólem serca pozwoliłem jej się odizolować. I tak oto
ponownie zostałem sam w domu, który dzieliłem z trzema pokoleniami mojej
wspaniałej rodziny.
***
Widzisz,
Julianie, że życie mnie nie oszczędzało. Powinieneś więc teraz zrozumieć,
dlaczego chcę odejść. Nie patrz na mnie w ten sposób. Wiem, rodzinie mężczyzny
należy się opieka, jaką tylko jest jej w stanie zapewnić. Zważ jednak, że syn
mój pierworodny dojrzał już, by przez czas jakiś pełnić za mnie tę
odpowiedzialną funkcję. A ja potrzebuję odpoczynku. Spokój jest teraz jedynym,
czego pragnę.
Nie
myśl, że jestem niewdzięcznikiem. Doceniam twoją szczerą, choć trudną przyjaźń.
W tych ciężkich czasach byłeś mi jedyną życzliwą duszą w ponurym domu pełnym
bolesnych wspomnień i w istocie jedynym towarzyszem, na którego milczącą
obecność zawsze mogłem liczyć. Jednak tam, dokąd się teraz udaję, nie możesz iść
ze mną. Nie próbuj mnie powstrzymywać, gdyż zdania nie zmienię. Żegnam cię z ciężkim
sercem, ale również z nadzieją, że jeszcze się spotkamy, gdy czas wyleczy rany.
Tak więc do widzenia, mój drogi Julianie. Do zobaczenia po drugiej stronie.
***
KLĘSKA
RODU MONTALPICH
(fragmenty
artykułu z „Heralda” nr 33/61)
Makabrycznego odkrycia dokonali
stróże prawa na terenie włości należących do powszechnie znanej i szanowanej
rodziny Montalpich. (…) Zaalarmowani przez zaniepokojonych sąsiadów stróże przybyli
w porę, by ugasić pożar i ocalić rezydencję przed spłonięciem.
(…)
Wewnątrz
znaleźli zwłoki czworga ludzi – w tym jedne małego dziecka. Według biegłych
musiały tam spoczywać przez co najmniej dwie dekady. Dotychczas udało się
ustalić tożsamość dwójki denatów. Jednym z nich jest senior rodu, sir Thomas
Montalpi, który wedle wstępnych ustaleń zginął od kuli pochodzącej ze
znalezionego w pobliżu rewolweru. Drugim – kobieta (…) to małżonka sir Thomasa,
lady Vivian. Wciąż nie udało się zidentyfikować zwłok młodej matki tulącej w
ramionach martwe dziecko.
(…)
Po
dokładnym przeszukaniu, w lesie należącym do posiadłości odnaleziono zwłoki
ostatniego dziedzica rodu wiszące na drzewie. Lord Julian Montalpi
najprawdopodobniej popełnił samobójstwo o zmierzchu (…)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz