Pora na publikację kolejnego konkursowego tekstu. Tym
razem był to konkurs na smoka. Najciekawsze - a dla jury zapewne
niezwykle utrudniające - było to, że tego swojego ulubionego gada można było
przedstawić w dowolnej formie. Tak więc mogła to być grafika, tekst, cokolwiek.
Szalona ja, szarpnęłam się na rysunek - o tyle nietypowo dla mnie, że z
wyobraźni, że razem z tłem, że na A3 i że miałam do niego na tyle cierpliwości,
żeby robić go ponad miesiąc, coby nie na siłę i nie zepsuć przez to - i na
krótkie opowiadanie.
A jako że jestem wielką fanką Wiedźmina, moim ulubionym smokiem naturalnie musiał być
Villentretenmerth z Granicy
Możliwości Andrzeja Sapkowskiego. Rysunek wrzucam dla
urozmaicenia - bo choć nie jest idealny, mimo wszystko jestem z niego
zadowolona. No i opowiadanie, oczywiście. Have fun!
Wymknęła
się swoim prześladowcom z najwyższym trudem. Jeszcze nigdy ucieczka nie
kosztowała jej tyle wysiłku. Ale też jak do tej pory nie dała się tak łatwo
podejść. Nie do pomyślenia, by straciła czujność w podobnych okolicznościach – lecz
tym razem tak się stało. Nie miała pojęcia, co się z nią dzieje, nie ulegało
jednak wątpliwości, że ludzie okrutnie wykorzystali jej słabość,
przypuszczalnie ukradkiem podając jej truciznę. Z jednej strony jakaś jej
cząstka rozumiała, że próbowali jedynie się bronić, mimo to nie mogła im
wybaczyć, że zrobili to w tak bezmyślny sposób, skazując ją na cierpienie.
Przecież nie była zła i naprawdę nie chciała ich krzywdy, ale też musiała jakoś
żyć. To nie jej wina, że los ze swym groteskowym poczuciem humoru skazał ją na
egzystencję, jaką przyszło jej wieść.
Zwinęła
się w najodleglejszym kącie pieczary, która posłużyła jej za schronienie,
próbując umościć się jak najwygodniej, by nie potęgować bólu przenikającego jej
trzewia. Oprócz niego było coś jeszcze, o wiele bardziej nieuchwytne, a jednak
znacznie gorsze niż fizyczne cierpienie. W końcu zrozumiała, że tym dojmującym
uczuciem, przez które wbrew rozsądkowi najchętniej czym prędzej uciekłaby z
tego miejsca – choć wiedziała, że nie poradziłaby sobie, zdana wyłącznie na
własne siły – jest paraliżujący strach. Bała się, że ją wytropią, dopadną i –
niezdolną do obrony – bezlitośnie wykończą. Sama nie miała najmniejszych szans.
Potrzebowała pomocy.
Był
ktoś, kto mógłby przybyć jej z odsieczą… Jednak nie widziano go tak dawno, że
niemal nikt już o nim nie pamiętał. Zresztą nie wierzono nawet w jego istnienie
– albo uważano, że jeśli rzeczywiście kiedyś chodził po ziemi, na pewno już nie
żyje. Nieważne. Musiała choćby spróbować go wezwać. Był jej jedyną nadzieją.
***
Myrgtabrakke
zmusiła się do olbrzymiego wysiłku, by spojrzeć w stronę cienia, który niemal
całkowicie przesłonił wlot do jej groty. Mimo to wydawało się, jakby wraz z
jego wejściem wewnątrz zrobiło się znacznie jaśniej. Nie dowierzając swojemu
szczęściu, spróbowała się podnieść, jednak była jeszcze zbyt osłabiona.
Niespodziewany – choć przecież tak bardzo wyczekiwany – przybysz powstrzymał ją
łagodnym ruchem, zbliżając się powoli. Nie mogąc zdobyć się na nic więcej,
skłoniła głowę w geście wyrażającym głęboki szacunek.
Gość odpowiedział jej
tym samym, stając przy niej. Teraz dostrzegła, że towarzyszyły mu dwie piękne zerrikańskie
kobiety, które zatrzymały się w pewnej odległości. Uzbrojone, wyglądały dziko i
groźnie, jednak nie wzbudzały w niej strachu. Obecność obrońcy dawała jej
niezwykłe poczucie bezpieczeństwa. Prężąc się dumnie, roztaczał wokół siebie
nie tylko aurę władczości i pewności siebie, lecz także niesłychanej łagodności
i opiekuńczości. Wiedziała, że teraz już wszystko będzie dobrze.
Przepełniła ją ogromna
wdzięczność do legendarnego Villentretenmertha, który bez wahania przybył na
jej wezwanie, choć nigdy przedtem nawet nie słyszał jej imienia. Pragnęła mu ją
okazać, lecz nie wiedziała, jak to zrobić. Nie posiadała niczego, co mogłaby mu
ofiarować. Chciała spytać, czego od niej żąda, spojrzała na niego uważnie – i
zatonęła w jego przenikliwych oczach.
Obrońca znał wszystkie
niewypowiedziane myśli, tak jak znał los każdej podobnej mu istoty. By choć
trochę ukoić niewysłowione cierpienie Myrgtabrakke, które od teraz stało się
również jego udziałem, podzielił się z nią tym, co przez wieki nosił w swoim
sercu. Zaśpiewał jej długą, smutną pieśń o samotności, o pustce wypełniającej
wszystkie dni aż po kres istnienia. Snuł opowieść o żalu za czasami, które
nigdy nie wrócą i o niepewności tych, które dopiero nadejdą. Odmalował przed
nią ponurą wizję tego, czego bał się najbardziej – że pewnego dnia opuści ten
świat jako ostatni ze swojego rodu i pozostaną po nim tylko legendy, a wkrótce
i one zostaną zapomniane.
Kiedy umilkł, Zerrikanki
– choć przecież nie mogły zrozumieć słów – miały łzy w oczach. Myrgtabrakke,
poruszona do głębi, wpatrywała się w jego piękne oblicze przepełnione
niewysłowionym bólem. Zrozumiała, jak mogłaby mu się odwdzięczyć. Uznając to za
wielki zaszczyt, ofiarowała mu najcenniejszy dar.
Villentretenmerth był
wspaniały. Choć podjęła decyzję pod wpływem jego opowieści, choć była to cena
za jego pomoc, ani przez chwilę nie dał jej odczuć, że robi to pod jakimkolwiek
przymusem. Był niezwykle delikatny i obchodził się z nią ostrożnie, niemal
czule, mając na uwadze jej zły stan. Po raz pierwszy Myrgtabrakke poczuła się
spełniona i potrzebna. Wiedziała, że teraz ma ważny cel.
***
Musiała
uciekać. Ludzie podążający jej tropem byli blisko. Wciąż nie byłaby w stanie
się bronić, jednak doszła do siebie już na tyle, by móc znów rozwinąć skrzydła.
Pozostawało jej tylko ufać, że Villentretenmerth powstrzyma wyprawę tak długo,
jak to będzie konieczne, by bezpiecznie się oddaliła – i że dobrze zaopiekuje
się pisklęciem, którego nie mogła przecież zabrać ze sobą. To była jego
zapłata.
Ostrożnie
zbliżyła się do miejsca, w którym się rozstali. Powinna już odejść, lecz
musiała jeszcze raz na niego spojrzeć.
Był
tam, tkwił na niewielkim pagórku niczym posąg. Smukła szyja ozdobiona
trójkątnymi wyrostkami wyginała się we wspaniały łuk, kształtna głowa
spoczywała na piersi. Złociste łuski lśniły niczym diamenty, posyłając w
powietrze miriady oślepiających rozbłysków, a rozłożone skrzydła rzucały opiekuńczy
cień na małe szare stworzonko, które skuliło się między jego wyprostowanymi
przednimi łapami. Długi ogon poruszał się delikatnie, jakby od niechcenia, podczas
gdy błyszczące oczy czujnie rozglądały się wokół. Był najpiękniejszym smokiem,
jakiego kiedykolwiek zdarzyło jej się widzieć. Ba, nikt nie śmiałby wątpić, iż
to najpiękniejszy smok, jaki kiedykolwiek stąpał po ziemi.
Wiedziała,
że jakaś jej część będzie za nim tęsknić, lecz nie mogła dłużej zwlekać.
Wycofała się ukradkiem, wsłuchując się w odległe popiskiwanie maleństwa, które
zostało z ojcem. Wiedziała, że dzięki niej złote smoki nie wyginą i jeśli jej
obrońcy przyjdzie pewnego dnia odejść, pozostanie po nim ktoś, kto będzie stał
na straży wszystkich ich pobratymców. Duma, która ją przepełniała, łagodziła
nieco smutek, wywołany niespodziewaną pustką, którą pozostawiło w niej
rozstanie. Teraz musiała znów zatroszczyć się o siebie.
Rozpostarła
potężne skrzydła, spoglądając na północ, poruszyła nimi na próbę i wzbiła się w
powietrze. Otworzył się przed nią zupełnie inny świat, którego nie dane było
poznać wielu gatunkom kroczącym po ziemi. Pokrzepiona nową nadzieją, która
zawsze tu na nią czekała, ruszyła przed siebie, ku nieznanej przyszłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz