Witam Cię z kolejnym tekstem konkursowym, co
ostatnio jest normą. Nie piszę za wiele, za to staram się pracować nad tym, w
jaki sposób to robię.
Zadaniem konkursowym Zatrutego Dźwięku – oczywiście od Magazynu
Histeria, jakżeby inaczej – było napisanie
opowiadania, w którym ważną rolę odgrywa muzyka. Jak wyszło – ocenę pozostawiam
Tobie. Miłej lektury!
Cisza
niczym całun spowiła ściśle wszystkie dźwięki, pozbawiając je dostępu powietrza
i skazując na śmierć w męczarniach. Publiczność stłoczona w ciemnej, dusznej
sali w mgnieniu oka zapomniała o owacjach, które zawsze towarzyszyły wejściu
zespołu na scenę. Teraz fani jak w transie wpatrywali się w muzyków, próbując
zrozumieć, co się dzieje i raz za razem usiłując doliczyć się piątego członka Inanimate.
Absencja wokalisty
najwyraźniej była zaskoczeniem dla wszystkich w klubie, nie wyłączając jego kolegów.
Przecież nawet dla zupełnych ignorantów, którzy po raz pierwszy zobaczyliby go
na scenie, musiałoby być oczywiste, że ten człowiek znajduje się na właściwym
miejscu i robi to, co kocha. Nie potrafiłby tak po prostu sobie odpuścić. Miał
w zwyczaju wypadać na estradę i rozpoczynać show, jeszcze zanim reszta zdążyła
do niego dołączyć. Dystans do wszystkiego i niesamowita charyzma w połączeniu z
jego niezwykłym głosem – brzmiącym czasem jak ryk samego szatana, innym razem
jak pełne cierpienia wrzaski dusz potępionych, to znów niczym jakaś pierwotna
siła, wyrwana z głębokiego snu w podziemnych czeluściach – przyciągały do niego
rzesze spragnionych wrażeń fanów ciężkiej muzyki jak magnes. To jego obecność
scalała zespół w homeostatyczny organizm i sprawiała, że wyróżniał się spośród
setek innych. Bez niego byli tylko kolejną grupką lubiących razem pograć
facetów i niczym więcej.
Po raz pierwszy z całą
mocą odczuwając ciężar spoczywający na ich barkach, perkusista bez przekonania
odbębnił wstęp do kawałka, który mieli zaplanowany na wejście. Gitara rytmiczna
dołączyła się z niejakim opóźnieniem, niemal przemocą pociągając za sobą bas.
Jedynie ostatni z muzyków nie stracił całkowicie głowy. Melodyjny riff, który
zawsze od pierwszego dźwięku porywał publiczność, popłynął po sali, ostatecznie
rozszarpując resztki śmiertelnego całunu ciszy i motywując przynajmniej kilka
osób do nieśmiałego podjęcia miarowego kołysania, tak charakterystycznego dla
ostatnich minut oczekiwania przed każdym koncertem, gdy pod sceną leniwie snuje
się cicha, bezosobowa muzyka.
Nagle z pierwszych
rzędów rozległ się aplauz i szybko został podchwycony przez resztę widowni, by
ostatecznie donośnym grzmotem objąć w posiadanie każdy metr sześcienny
drgającego konwulsyjnie powietrza pod niskim sklepieniem klubu. Na scenę
powolnym, nierównym krokiem wszedł Clay. Zatrzymał się przy mikrofonie ze
zwieszonymi rękoma i głową opuszczoną tak, że długie włosy niemal całkowicie
zasłoniły twarz. Choć wyglądał jak zawsze – czarne spodnie, skórzana kamizela,
sznurowadła zwisające luźno z wysokich cholewek przytrzymywanych jedynie
niedbale zaciągniętymi paskami – ewidentnie coś było nie tak. Zazwyczaj wokalista
– jak stwierdził kiedyś pewien powszechnie znany i niezbyt szanowany krytyk –
przez cały koncert latał w tę i z powrotem, wydzierając się, jakby go żywcem
skórowali. Tym razem jego znoszone glany zdawały się być wręcz wrośnięte w
deski, a on po prostu stał, chwiejąc się lekko.
Gdy gitarowe solo
przebrzmiało do końca, blade dłonie powoli się uniosły. Długie palce luźno
oplotły mikrofon, nieco przechylając statyw. Z cienia, w którym skrywała się
twarz Claya, niczym z bezdennej otchłani, dobył się zagłuszający wszystko ryk. Przez
moment był to jedyny słyszalny na sali dźwięk, po czym znad ciasno zbitego
tłumu zerwały się kolejne ptaki gromkich braw. Zachwyceni fani podjęli śpiew
wraz ze swym idolem, który – po mistrzowsku operując głosem osiągającym jeszcze
głębsze i mroczniejsze brzmienie niż do tej pory – z wprawą wirtuoza przeprowadzał
ich przez wszystkie dziewięć kręgów piekielnych.
To był niezapomniany
koncert. Wszystkich zaskoczyła niechęć Claya do podejmowania jakiejkolwiek
aktywności wykraczającej poza jego wokalne popisy, tak różna od zwykle
prezentowanej przez niego postawy. Mimo to rzesza melomanów zgromadzonych w
klubie doświadczyła tym razem nieporównanie wznioślejszych niż kiedykolwiek
wcześniej, głęboko introspektywnych przeżyć, graniczących niemal z katharsis. Surowe,
przepełnione jakąś niezrozumiałą grozą dźwięki dobywające się z niezbadanej
czeluści zamkniętej w niepozornym ciele wywoływały dreszcze – falą rozchodzące
się wśród publiczności – by za chwilę złagodnieć do hipnotyzującego pomruku i
unieść wyobraźnie do krainy dziwów. I choć cały występ był niesamowity, to
finał przerósł najśmielsze oczekiwania najbardziej nawet wymagających fanów. Nie
ulegało wątpliwości, że frontman włożył w niego całe serce, duszę i co tam
jeszcze miał na zbyciu. A potem jak gdyby nigdy nic zszedł ze sceny, zmuszając
cały zespół do natychmiastowej ewakuacji wśród gromkich owacji zaskoczonej po
raz kolejny publiczności.
***
Ledwo
członkowie Inanimate zniknęli fanom z oczu, rozpętała się burza. Choć zazwyczaj
po koncercie pozwalali sobie na chwilę oddechu przy czymś mocniejszym, ciesząc się
z dobrze wykonanej roboty, tym razem żaden nawet nie pomyślał o świętowaniu
kolejnego małego sukcesu. Ich uwagę zaprzątały poważniejsze problemy.
-
Hej, Clay, co z tobą? – Niemal wybuchnął jeden z gitarzystów, dając upust
nagromadzonym negatywnym emocjom.
-
Jak to: co? Ćpał znowu, spójrz na niego! – Dołączył się drugi. Choć w jego
głosie pobrzmiewała bezsilna wściekłość, na twarzy odmalowała się przedziwna
mieszanina współczucia i strachu.
-
Stary, rzuć to w cholerę, nim się skończysz – jęknął błagalnie perkusista.
Wyraźnie
głuchy na wyrzuty i napomnienia, Clay stał chwilę bez ruchu, z opuszczoną
głową. Nagle stęknął ciężko i z wyraźnym wysiłkiem ruszył do wyjścia, zupełnie
ignorując kolegów. Ci tylko patrzyli za nim z niedowierzaniem, póki nie opuścił
budynku.
-
Jak tak dalej pójdzie, to będziemy mieli swojego w tym pieprzonym Klubie… –
Zauważył ponuro basista.
***
Na
kolejnych koncertach sytuacja się powtarzała. Choć Clay dawał z siebie
wszystko, a jego głos nadal brzmiał perfekcyjnie, bez trudu dało się zauważyć
znaczny spadek formy. Wokalista poruszał się ociężale i z coraz większym trudem.
Nieustannie sprawiał wrażenie zmiętego i zmęczonego. Jego zszargana odzież – do
tej pory zawsze zadbana, bo przecież nie wypadało wyjść do ludzi w byle czym –
szybko zaczęła wyglądać na starą i znoszoną, włosy zwisały w strąkach, jeszcze
skuteczniej kryjąc twarz przed całym światem. Na dodatek zaniedbał higienę
osobistą do tego stopnia, że pozostali członkowie Inanimate mieli problem z
wytrzymaniem z nim na scenie przez cały koncert. Na nic się jednak zdały ich
prośby i nalegania, by coś ze sobą zrobił. Najtrafniejsze nawet argumenty
rozbijały się o mur obojętności na wszelkie bodźce zewnętrzne. Zupełnie jakby
wokalista zamknął się w grubej skorupie i gnił od środka, ani myśląc
przeciwstawić się nieubłaganemu procesowi swoistego mentalnego rozkładu.
Po
zakończeniu trasy koncertowej muzycy całkowicie stracili z nim kontakt. Clay
nie odbierał telefonów, nie pojawiał się na próbach, w końcu nie wziął nawet
udziału w nagraniach do nowego albumu, choć w pisanie tekstów i komponowanie
włożył tyle wysiłku, że koledzy zaczęli żartobliwie nazywać zaplanowaną płytę
jego długo i niecierpliwie wyczekiwanym synem. Poważnie zaniepokojeni, nie
potrafiąc w żaden sposób nawiązać łączności z wokalistą, po kolejnej odwołanej
z powodu jego nieobecności sesji postanowili udać się do jego domu. Nikt nie
rzucił pomysłu, aby to zrobić, nie dyskutowali nad tym, nie powstał konkretny
plan działania – jak rzadko kiedy rozumiejąc się bez słów, po prostu wsiedli do
samochodu i ruszyli. Siedzący za kierownicą perkusista nie spytał nawet, dokąd
ma jechać, dla wszystkich było to oczywiste.
***
Tak
jak się tego spodziewali, dom był zamknięty na cztery spusty. Nie było widać
najdrobniejszych śladów ludzkiej obecności, zupełnie jakby stał niezamieszkany
od dłuższego czasu. Zza krzywo założonych na zawiasy drzwi dobywał się jednak
nikły, mdły zapach. Popatrzyli po sobie niepewnie, starając się panować nad
narastającym zdenerwowaniem.
-
Tędy nie wejdziemy – rzucił jeden z gitarzystów, rozglądając się po okolicy. –
Spróbujmy może przez piwnicę?
Nie
powiedział tego, o czym wszyscy myśleli – że w środku mogą zastać coś, czego
nie chcą widzieć. Ale musieli spróbować, bądź co bądź Clay to ich kumpel. Byli
mu to winni.
W
milczeniu ruszyli dookoła domu, mimochodem szukając jakichkolwiek oznak, że się
pomylili – że jednak ktoś tam jest. Niestety, nic na to nie wskazywało. W
ponurych nastrojach dotarli na tyły posesji, pokonali kilka wąskich schodków
prowadzących stromo w dół i z najwyższą niechęcią wyłamali zamek w drzwiach do
katakumb, jak zwykł je nazywać wokalista. Jeden po drugim niepewnie wkroczyli w
ciemność, która zamknęła się za nimi z przenikliwym skrzypieniem wrót
nawiedzonego dworu.
Usiłując
cokolwiek dostrzec w bezkresnej, zdawałoby się, przestrzeni, powoli zaczęli się
przemieszczać, obijając się o chropawe ściany, nieliczne sprzęty, rozstawione
tu i ówdzie, a także o siebie nawzajem. W dwóch czy trzech spośród pomieszczeń,
do których zajrzeli w czasie swojego powolnego marszu, powitało ich mdłe
światło, z trudem przebijające się przez maleńkie, niemiłosiernie zabrudzone
okienka. W pozostałych, podobnie jak w ciasnym i krętym korytarzu, było ciemno
niczym w grobowcu. We wszystkich bez wyjątku panował nieznośny zaduch,
oblepiając ich łakomie i z każdym krokiem przybierając coraz bardziej
niepokojącą postać. Im bliżej wejścia na parter się znajdowali, tym wyraźniej
dawał się wyczuć odstręczający zapach, który pozytywne skojarzenia wywołać
mógłby jedynie u roju wygłodniałych much.
Wspięli
się na schody na drżących nogach. Kolejne drzwi otworzyły się przed nimi jakby
z wahaniem, wpuszczając do piwnicy nieco przytłumionego światła, a zaraz potem
nieznośny odór gnijącego mięsa. Zatrzymali się wszyscy, przerażeni zalewającymi
ich falą wizjami tego, co mogą znaleźć. Choć bardzo chcieli się wycofać,
ostatecznie przemogli się – pomogło im w tym poczucie solidarności z kolegą
będącym od dłuższego czasu w poważnych tarapatach, z których mimo usilnych
starań nijak nie potrafili go wyciągnąć – i ruszyli w głąb domu, zbici w gromadę
niczym grupka dzieciaków w podrzędnym horrorze.
Nie
musieli nawet przeszukiwać całego budynku. Kierując się przyprawiającą o
mdłości wonią rozkładu, trafili do niewielkiego saloniku. Pokój wyglądał, jakby
przeszło przez niego stado rozwścieczonych goryli, demolujących wszystko na
swojej drodze. Zniszczone sprzęty walające się po lepkiej podłodze dawały
niejakie pojęcie o napadach dzikiego szału, które musiały miotać gospodarzem w
chwilach wątpliwości co do sensu istnienia – a te zdarzały mu się nader często,
gdy znalazł się w mocy swoich małych, jakże fałszywych przyjaciół w proszku.
Pośrodku
pomieszczenia stała rozchwierutana kanapa. Jedynie ona oparła się skutkom postępującego
kataklizmu. I to właśnie na niej spoczywało źródło obrzydliwego smrodu, który
zdawał się ich opływać, poszukując każdego najmniejszego zakamarka, w który
można się bezkarnie wcisnąć. Zwłoki znajdowały się w tak koszmarnym stanie, że
gdyby nie charakterystyczne znoszone glany, ciężko byłoby stwierdzić, które z szeroko
rozrzuconych kończyn to nogi, a które – ręce. Pozlepiane w strąki włosy okalały
straszliwą maskę, w której na próżno można by doszukiwać się podobieństwa z tak
dobrze im znaną, zawsze przyjazną twarzą.
Popatrzyli
po sobie bezradnie, usilnie walcząc z narastającymi mdłościami. Nagle czas
zatrzymał się w miejscu, by po chwili pognać jak szalony, porywając z sobą cały
świat, a ten zaczął konwulsyjnie wirować. W końcu któryś wyciągnął telefon,
żeby zadzwonić na numer alarmowy, ktoś inny wybiegł z pokoju i głośno zwrócił
naturze zawartość zmaltretowanego żołądka. Po upływie kilku stuleci w mgnieniu
oka wokół zaroiło się od policjantów, lekarzy, psów tropiących, kaczek
dziennikarskich i diabli wiedzą, czego jeszcze. Wśród całego tego zamieszania
muzycy zostali sprawnie wyprowadzeni, spisani i wysłani do domu – albo
gdziekolwiek, byle nie przeszkadzali we wdrażaniu odpowiednich procedur. Z
prawdziwą ulgą, choć nadal w ciężkim szoku, ruszyli z powrotem do studia
nagraniowego. Żaden nie musiał o nic pytać. Mieli jeszcze coś do zrobienia.
***
Siedzieli
w wygłuszonym pomieszczeniu, w zadumie kontemplując nietypową ciszę. Wcześniej
popłynęło sporo gorzkich słów i jeszcze więcej łez, których żaden z nich się
nie wstydził w tym zapomnianym przez ludzi miejscu. Teraz wszelkie burze
ucichły, pozostawiając ogromną, choć zadziwiająco spokojną pustkę.
-
Chyba nie powinieneś tego ruszać – rzucił w końcu perkusista.
-
Pieprzenie, zostawił to dla nas – warknął basista, mnąc w dłoni kopertę z
napisem „INANIMATE”.
Kiedy
wreszcie trochę się uspokoił, drżącymi palcami rozerwał pożółkły papier i
wydobył ze środka pojedynczą kartkę zapisaną koślawymi rzędami rozchwianych,
ledwie czytelnych liter. List nie był długi. W prostych słowach mówił o tym, że
Clay nie potrafi już odnaleźć swojego miejsca w świecie i nie da rady dłużej
tego ciągnąć. Najbardziej wstrząsający nie był jednak sam przekaz, lecz data,
którą był opatrzony – data koncertu, od którego wszystko zaczęło się zmieniać.
***
(…)
Tak
naprawdę od dawna jestem martwy. Chciałbym dokończyć z Wami trasę, wiem, że to
jeszcze tylko kilka koncertów, ale już nie mogę. Strzał załadowany, igła tylko
czeka, kiedy ostatni raz odłożę pióro.
Zawiodłem
Was, wiem. Ale jeśli będziecie mnie bardzo wyczekiwać, może w jakiś sposób będę
z Wami. Do zobaczenia po tamtej stronie – a może jeszcze po tej…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz