24 listopada 2018

Po tamtej stronie sceny

Witam Cię z kolejnym tekstem konkursowym, co ostatnio jest normą. Nie piszę za wiele, za to staram się pracować nad tym, w jaki sposób to robię.
Zadaniem konkursowym Zatrutego Dźwięku – oczywiście od Magazynu Histeria, jakżeby inaczej – było napisanie opowiadania, w którym ważną rolę odgrywa muzyka. Jak wyszło – ocenę pozostawiam Tobie. Miłej lektury!



            Cisza niczym całun spowiła ściśle wszystkie dźwięki, pozbawiając je dostępu powietrza i skazując na śmierć w męczarniach. Publiczność stłoczona w ciemnej, dusznej sali w mgnieniu oka zapomniała o owacjach, które zawsze towarzyszyły wejściu zespołu na scenę. Teraz fani jak w transie wpatrywali się w muzyków, próbując zrozumieć, co się dzieje i raz za razem usiłując doliczyć się piątego członka Inanimate.
Absencja wokalisty najwyraźniej była zaskoczeniem dla wszystkich w klubie, nie wyłączając jego kolegów. Przecież nawet dla zupełnych ignorantów, którzy po raz pierwszy zobaczyliby go na scenie, musiałoby być oczywiste, że ten człowiek znajduje się na właściwym miejscu i robi to, co kocha. Nie potrafiłby tak po prostu sobie odpuścić. Miał w zwyczaju wypadać na estradę i rozpoczynać show, jeszcze zanim reszta zdążyła do niego dołączyć. Dystans do wszystkiego i niesamowita charyzma w połączeniu z jego niezwykłym głosem – brzmiącym czasem jak ryk samego szatana, innym razem jak pełne cierpienia wrzaski dusz potępionych, to znów niczym jakaś pierwotna siła, wyrwana z głębokiego snu w podziemnych czeluściach – przyciągały do niego rzesze spragnionych wrażeń fanów ciężkiej muzyki jak magnes. To jego obecność scalała zespół w homeostatyczny organizm i sprawiała, że wyróżniał się spośród setek innych. Bez niego byli tylko kolejną grupką lubiących razem pograć facetów i niczym więcej.
Po raz pierwszy z całą mocą odczuwając ciężar spoczywający na ich barkach, perkusista bez przekonania odbębnił wstęp do kawałka, który mieli zaplanowany na wejście. Gitara rytmiczna dołączyła się z niejakim opóźnieniem, niemal przemocą pociągając za sobą bas. Jedynie ostatni z muzyków nie stracił całkowicie głowy. Melodyjny riff, który zawsze od pierwszego dźwięku porywał publiczność, popłynął po sali, ostatecznie rozszarpując resztki śmiertelnego całunu ciszy i motywując przynajmniej kilka osób do nieśmiałego podjęcia miarowego kołysania, tak charakterystycznego dla ostatnich minut oczekiwania przed każdym koncertem, gdy pod sceną leniwie snuje się cicha, bezosobowa muzyka.
Nagle z pierwszych rzędów rozległ się aplauz i szybko został podchwycony przez resztę widowni, by ostatecznie donośnym grzmotem objąć w posiadanie każdy metr sześcienny drgającego konwulsyjnie powietrza pod niskim sklepieniem klubu. Na scenę powolnym, nierównym krokiem wszedł Clay. Zatrzymał się przy mikrofonie ze zwieszonymi rękoma i głową opuszczoną tak, że długie włosy niemal całkowicie zasłoniły twarz. Choć wyglądał jak zawsze – czarne spodnie, skórzana kamizela, sznurowadła zwisające luźno z wysokich cholewek przytrzymywanych jedynie niedbale zaciągniętymi paskami – ewidentnie coś było nie tak. Zazwyczaj wokalista – jak stwierdził kiedyś pewien powszechnie znany i niezbyt szanowany krytyk – przez cały koncert latał w tę i z powrotem, wydzierając się, jakby go żywcem skórowali. Tym razem jego znoszone glany zdawały się być wręcz wrośnięte w deski, a on po prostu stał, chwiejąc się lekko.
Gdy gitarowe solo przebrzmiało do końca, blade dłonie powoli się uniosły. Długie palce luźno oplotły mikrofon, nieco przechylając statyw. Z cienia, w którym skrywała się twarz Claya, niczym z bezdennej otchłani, dobył się zagłuszający wszystko ryk. Przez moment był to jedyny słyszalny na sali dźwięk, po czym znad ciasno zbitego tłumu zerwały się kolejne ptaki gromkich braw. Zachwyceni fani podjęli śpiew wraz ze swym idolem, który – po mistrzowsku operując głosem osiągającym jeszcze głębsze i mroczniejsze brzmienie niż do tej pory – z wprawą wirtuoza przeprowadzał ich przez wszystkie dziewięć kręgów piekielnych.
To był niezapomniany koncert. Wszystkich zaskoczyła niechęć Claya do podejmowania jakiejkolwiek aktywności wykraczającej poza jego wokalne popisy, tak różna od zwykle prezentowanej przez niego postawy. Mimo to rzesza melomanów zgromadzonych w klubie doświadczyła tym razem nieporównanie wznioślejszych niż kiedykolwiek wcześniej, głęboko introspektywnych przeżyć, graniczących niemal z katharsis. Surowe, przepełnione jakąś niezrozumiałą grozą dźwięki dobywające się z niezbadanej czeluści zamkniętej w niepozornym ciele wywoływały dreszcze – falą rozchodzące się wśród publiczności – by za chwilę złagodnieć do hipnotyzującego pomruku i unieść wyobraźnie do krainy dziwów. I choć cały występ był niesamowity, to finał przerósł najśmielsze oczekiwania najbardziej nawet wymagających fanów. Nie ulegało wątpliwości, że frontman włożył w niego całe serce, duszę i co tam jeszcze miał na zbyciu. A potem jak gdyby nigdy nic zszedł ze sceny, zmuszając cały zespół do natychmiastowej ewakuacji wśród gromkich owacji zaskoczonej po raz kolejny publiczności.

***

            Ledwo członkowie Inanimate zniknęli fanom z oczu, rozpętała się burza. Choć zazwyczaj po koncercie pozwalali sobie na chwilę oddechu przy czymś mocniejszym, ciesząc się z dobrze wykonanej roboty, tym razem żaden nawet nie pomyślał o świętowaniu kolejnego małego sukcesu. Ich uwagę zaprzątały poważniejsze problemy.
            - Hej, Clay, co z tobą? – Niemal wybuchnął jeden z gitarzystów, dając upust nagromadzonym negatywnym emocjom.
            - Jak to: co? Ćpał znowu, spójrz na niego! – Dołączył się drugi. Choć w jego głosie pobrzmiewała bezsilna wściekłość, na twarzy odmalowała się przedziwna mieszanina współczucia i strachu.
            - Stary, rzuć to w cholerę, nim się skończysz – jęknął błagalnie perkusista.
            Wyraźnie głuchy na wyrzuty i napomnienia, Clay stał chwilę bez ruchu, z opuszczoną głową. Nagle stęknął ciężko i z wyraźnym wysiłkiem ruszył do wyjścia, zupełnie ignorując kolegów. Ci tylko patrzyli za nim z niedowierzaniem, póki nie opuścił budynku.
            - Jak tak dalej pójdzie, to będziemy mieli swojego w tym pieprzonym Klubie… – Zauważył ponuro basista.

***

            Na kolejnych koncertach sytuacja się powtarzała. Choć Clay dawał z siebie wszystko, a jego głos nadal brzmiał perfekcyjnie, bez trudu dało się zauważyć znaczny spadek formy. Wokalista poruszał się ociężale i z coraz większym trudem. Nieustannie sprawiał wrażenie zmiętego i zmęczonego. Jego zszargana odzież – do tej pory zawsze zadbana, bo przecież nie wypadało wyjść do ludzi w byle czym – szybko zaczęła wyglądać na starą i znoszoną, włosy zwisały w strąkach, jeszcze skuteczniej kryjąc twarz przed całym światem. Na dodatek zaniedbał higienę osobistą do tego stopnia, że pozostali członkowie Inanimate mieli problem z wytrzymaniem z nim na scenie przez cały koncert. Na nic się jednak zdały ich prośby i nalegania, by coś ze sobą zrobił. Najtrafniejsze nawet argumenty rozbijały się o mur obojętności na wszelkie bodźce zewnętrzne. Zupełnie jakby wokalista zamknął się w grubej skorupie i gnił od środka, ani myśląc przeciwstawić się nieubłaganemu procesowi swoistego mentalnego rozkładu.
            Po zakończeniu trasy koncertowej muzycy całkowicie stracili z nim kontakt. Clay nie odbierał telefonów, nie pojawiał się na próbach, w końcu nie wziął nawet udziału w nagraniach do nowego albumu, choć w pisanie tekstów i komponowanie włożył tyle wysiłku, że koledzy zaczęli żartobliwie nazywać zaplanowaną płytę jego długo i niecierpliwie wyczekiwanym synem. Poważnie zaniepokojeni, nie potrafiąc w żaden sposób nawiązać łączności z wokalistą, po kolejnej odwołanej z powodu jego nieobecności sesji postanowili udać się do jego domu. Nikt nie rzucił pomysłu, aby to zrobić, nie dyskutowali nad tym, nie powstał konkretny plan działania – jak rzadko kiedy rozumiejąc się bez słów, po prostu wsiedli do samochodu i ruszyli. Siedzący za kierownicą perkusista nie spytał nawet, dokąd ma jechać, dla wszystkich było to oczywiste.

***

            Tak jak się tego spodziewali, dom był zamknięty na cztery spusty. Nie było widać najdrobniejszych śladów ludzkiej obecności, zupełnie jakby stał niezamieszkany od dłuższego czasu. Zza krzywo założonych na zawiasy drzwi dobywał się jednak nikły, mdły zapach. Popatrzyli po sobie niepewnie, starając się panować nad narastającym zdenerwowaniem.
            - Tędy nie wejdziemy – rzucił jeden z gitarzystów, rozglądając się po okolicy. – Spróbujmy może przez piwnicę?
            Nie powiedział tego, o czym wszyscy myśleli – że w środku mogą zastać coś, czego nie chcą widzieć. Ale musieli spróbować, bądź co bądź Clay to ich kumpel. Byli mu to winni.
            W milczeniu ruszyli dookoła domu, mimochodem szukając jakichkolwiek oznak, że się pomylili – że jednak ktoś tam jest. Niestety, nic na to nie wskazywało. W ponurych nastrojach dotarli na tyły posesji, pokonali kilka wąskich schodków prowadzących stromo w dół i z najwyższą niechęcią wyłamali zamek w drzwiach do katakumb, jak zwykł je nazywać wokalista. Jeden po drugim niepewnie wkroczyli w ciemność, która zamknęła się za nimi z przenikliwym skrzypieniem wrót nawiedzonego dworu.
            Usiłując cokolwiek dostrzec w bezkresnej, zdawałoby się, przestrzeni, powoli zaczęli się przemieszczać, obijając się o chropawe ściany, nieliczne sprzęty, rozstawione tu i ówdzie, a także o siebie nawzajem. W dwóch czy trzech spośród pomieszczeń, do których zajrzeli w czasie swojego powolnego marszu, powitało ich mdłe światło, z trudem przebijające się przez maleńkie, niemiłosiernie zabrudzone okienka. W pozostałych, podobnie jak w ciasnym i krętym korytarzu, było ciemno niczym w grobowcu. We wszystkich bez wyjątku panował nieznośny zaduch, oblepiając ich łakomie i z każdym krokiem przybierając coraz bardziej niepokojącą postać. Im bliżej wejścia na parter się znajdowali, tym wyraźniej dawał się wyczuć odstręczający zapach, który pozytywne skojarzenia wywołać mógłby jedynie u roju wygłodniałych much.
            Wspięli się na schody na drżących nogach. Kolejne drzwi otworzyły się przed nimi jakby z wahaniem, wpuszczając do piwnicy nieco przytłumionego światła, a zaraz potem nieznośny odór gnijącego mięsa. Zatrzymali się wszyscy, przerażeni zalewającymi ich falą wizjami tego, co mogą znaleźć. Choć bardzo chcieli się wycofać, ostatecznie przemogli się – pomogło im w tym poczucie solidarności z kolegą będącym od dłuższego czasu w poważnych tarapatach, z których mimo usilnych starań nijak nie potrafili go wyciągnąć – i ruszyli w głąb domu, zbici w gromadę niczym grupka dzieciaków w podrzędnym horrorze.
            Nie musieli nawet przeszukiwać całego budynku. Kierując się przyprawiającą o mdłości wonią rozkładu, trafili do niewielkiego saloniku. Pokój wyglądał, jakby przeszło przez niego stado rozwścieczonych goryli, demolujących wszystko na swojej drodze. Zniszczone sprzęty walające się po lepkiej podłodze dawały niejakie pojęcie o napadach dzikiego szału, które musiały miotać gospodarzem w chwilach wątpliwości co do sensu istnienia – a te zdarzały mu się nader często, gdy znalazł się w mocy swoich małych, jakże fałszywych przyjaciół w proszku.
            Pośrodku pomieszczenia stała rozchwierutana kanapa. Jedynie ona oparła się skutkom postępującego kataklizmu. I to właśnie na niej spoczywało źródło obrzydliwego smrodu, który zdawał się ich opływać, poszukując każdego najmniejszego zakamarka, w który można się bezkarnie wcisnąć. Zwłoki znajdowały się w tak koszmarnym stanie, że gdyby nie charakterystyczne znoszone glany, ciężko byłoby stwierdzić, które z szeroko rozrzuconych kończyn to nogi, a które – ręce. Pozlepiane w strąki włosy okalały straszliwą maskę, w której na próżno można by doszukiwać się podobieństwa z tak dobrze im znaną, zawsze przyjazną twarzą.
            Popatrzyli po sobie bezradnie, usilnie walcząc z narastającymi mdłościami. Nagle czas zatrzymał się w miejscu, by po chwili pognać jak szalony, porywając z sobą cały świat, a ten zaczął konwulsyjnie wirować. W końcu któryś wyciągnął telefon, żeby zadzwonić na numer alarmowy, ktoś inny wybiegł z pokoju i głośno zwrócił naturze zawartość zmaltretowanego żołądka. Po upływie kilku stuleci w mgnieniu oka wokół zaroiło się od policjantów, lekarzy, psów tropiących, kaczek dziennikarskich i diabli wiedzą, czego jeszcze. Wśród całego tego zamieszania muzycy zostali sprawnie wyprowadzeni, spisani i wysłani do domu – albo gdziekolwiek, byle nie przeszkadzali we wdrażaniu odpowiednich procedur. Z prawdziwą ulgą, choć nadal w ciężkim szoku, ruszyli z powrotem do studia nagraniowego. Żaden nie musiał o nic pytać. Mieli jeszcze coś do zrobienia.

***

            Siedzieli w wygłuszonym pomieszczeniu, w zadumie kontemplując nietypową ciszę. Wcześniej popłynęło sporo gorzkich słów i jeszcze więcej łez, których żaden z nich się nie wstydził w tym zapomnianym przez ludzi miejscu. Teraz wszelkie burze ucichły, pozostawiając ogromną, choć zadziwiająco spokojną pustkę.
            - Chyba nie powinieneś tego ruszać – rzucił w końcu perkusista.
            - Pieprzenie, zostawił to dla nas – warknął basista, mnąc w dłoni kopertę z napisem „INANIMATE”.
            Kiedy wreszcie trochę się uspokoił, drżącymi palcami rozerwał pożółkły papier i wydobył ze środka pojedynczą kartkę zapisaną koślawymi rzędami rozchwianych, ledwie czytelnych liter. List nie był długi. W prostych słowach mówił o tym, że Clay nie potrafi już odnaleźć swojego miejsca w świecie i nie da rady dłużej tego ciągnąć. Najbardziej wstrząsający nie był jednak sam przekaz, lecz data, którą był opatrzony – data koncertu, od którego wszystko zaczęło się zmieniać.

***

(…)
Tak naprawdę od dawna jestem martwy. Chciałbym dokończyć z Wami trasę, wiem, że to jeszcze tylko kilka koncertów, ale już nie mogę. Strzał załadowany, igła tylko czeka, kiedy ostatni raz odłożę pióro.
Zawiodłem Was, wiem. Ale jeśli będziecie mnie bardzo wyczekiwać, może w jakiś sposób będę z Wami. Do zobaczenia po tamtej stronie – a może jeszcze po tej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz