15 marca 2021

Gdzie sójka nie może...

Kolejny konkurs dobiegł końca, więc czas, by kolejne opowiadanie – tym razem nagrodzone miejscem na podium (konkretnie trzecim) – ujrzało światło dzienne również na blogu. Nie powiem, na czym polegało zadanie, bo to każe w pewnym stopniu spodziewać się określonego finału – powiem tylko, że gdyby nie konkursowe wymagania, finał byłby pewnie inny.

Dla pewnego ułatwienia (i żeby było śmieszniej), zamieszczam słowniczek nazw łacińskich:

Garrulus glandarius – sójka zwyczajna

Corvidae – krukowate

Corvus rhipidurus – kruk kusy

Garrulus lanceolatus – sójka czarnogłowa

 

Przestań rzępolić!

Palce Juliana zawisły nad strunami lutni. Zaskoczony rozejrzał się wokół, szukając roszczeniowego intruza, lecz nie zauważył nikogo. Już miał wrócić do przerwanej wpół dźwięku melodii, gdy nad jego głową rozległ się pogardliwy skrzek.

Tutaj, zakuta pało.

Spojrzał w górę. Na gałęzi rozłożystego dębu, w którego cieniu przysiadł, kiwało się ptaszysko zawzięcie kłapiące dziobem. Pomarańczowe pióra miało w nieładzie, ale lśniące oczka spoglądały bystro.

Już nawet w głuszy nie można odpocząć od zgiełku – perorował pierzasty przeciwnik muzykowania, wściekle gestykulując skrzydłami. – Utnij sobie tylko popołudniową drzemkę, a zaraz zlatują się bałwany z tniutniami i budzą o nieprzyzwoitej porze!

To jest lutnia – obruszył się Julian. Przyzwyczaił się, że ludzie go wyśmiewają i nie dbał o to zbytnio, ale obrażanie ukochanego instrumentu, to już za wiele.

A ja jestem pawiem. Toć widzę, bałwanie, że lutnia! Choć po dźwięku bym nie poznał, tak tę balladę nieprzystojnie zarżnąłeś... A ja, jako śpiewak niepospolity, wyczulony jestem na wszelkie fałsze.

Nagle ptak zapikował. Młodzieniec uniósł ręce w obronnym geście, lecz zwierzę gładko zmieniło tor lotu tuż nad jego czupryną i wylądowało na zgiętym kolanie Juliana, rozsiadając się iście nie po ptasiemu.

Wybacz moje maniery, jeśli nie prześpię co najmniej dwudziestu godzin, robię się nieznośny. Pozwól, że się przedstawię. Jam jest Garrulus Glandarius von Corvidae herbu Corvus Rhipidurus. Dla przyjaciół Garrula. Daruj, ale przyjaciółmi póki co nie jesteśmy, więc dla ciebie pan Garrulus.

Julian. – Chłopak skinął zdawkowo i ujął w dwa palce wyciągnięte ku niemu obstrzępione lotki. – Zwiesz się, panie Garrulusie, niczym prawdziwy szlachcic, a wyglądasz jak zwykła sójka.

Złośliwość pewnej kobiety – sarknął ptak z jawną niechęcią. – Zapamiętaj, chłopcze, nie wierz nigdy kobiecie.

Julian wzruszył ramionami. Naraz uświadomił sobie niedorzeczność sytuacji – oto siedział w środku lasu i rozmawiał ze zwierzęciem. Musiało mu nieźle przygrzać w czerep, skoro nie wydało mu się to dziwne już na samym początku. Westchnął z rezygnacją, wyobrażając sobie, co ojciec by na to powiedział.

Sójka tymczasem zaczęła się niespokojnie kręcić, na przemian rozkładając i składając skrzydła. W końcu zaskrzeczała – niespodziewanie życzliwie – i spojrzała na niego jednym brązowym okiem.

Ojcem się nie przejmuj, ja mu nie wygadam. – Pan Garrulus mrugnął zawadiacko. – Ech, zaschło mi w gębie, dawnom się tyle nie nakonwersował. Piwa bym się napił.

Gdy tylko to powiedział, na grubym korzeniu dębu pojawiły się znikąd dwa kufle, z których spływała obficie biała jak mleko piana. Ptak zeskoczył z kolana młodzieńca, bezbłędnie trafiając pazurkami w wąski brzeżek, zanurzył dziób aż po czarny wąs i pociągnął tęgi łyk.

W końcu uniósł głowę, beknął z błogością i odwrócił się nieco ku chłopakowi.

Częstuj się. – Julian sięgnął niepewnie, ale powstrzymały go kolejne słowa pana Garrulusa. – Ale, ale! Jeśli cokolwiek ode mnie przyjmiesz... Czy zdajesz sobie sprawę z konsekwencji? – Brązowe oko wpatrzyło się uważnie w zielone tęczówki młodzieńca. – Wiesz ty w ogóle, z kim masz do czynienia?

Chłopak pokręcił głową. Kusił go zimny trunek – upał był tego dnia nieznośny – ale nagle poczuł się niepewnie. Skądś zerwał się chłodny podmuch i zaczął tarmosić jego przydługimi włosami, choć powietrze nadal zdawało się nieruchome i ciężkie od skwaru.

Ptak opróżnił kufel i wrócił na miejsce na kolanie Juliana. Przyjrzał mu się z namysłem. W końcu źrenice mu rozbłysły i zaczął skrzeczeć głosem przywodzącym na myśl ochrypły śmiech. Trząsł się przy tym pociesznie i omal nie spadł na trawę. Gdy z trudem odzyskał równowagę, pokiwał głową, niby to poważnie.

Zacznijmy od początku. Ani przez moment nie zdziwiło cię, że rozmawiasz z ptakiem? – Nie czekając na odpowiedź, pan Garrulus kontynuował: – No dobrze. Jestem czartem najczystszej krwi. I to nie byle jakim czartem, jak się już pewnie zdążyłeś domyślić, ale czartem szlachetnego rodu.

Więc dlaczego...

Nie zrozumiesz – parsknął. Przeskoczył na drugą nogę Juliana i zaczął po niej maszerować żołnierskim krokiem. – Sprawa wygląda tak: dużo mogę dla ciebie zrobić, ale wszystko ma swoją cenę. Choćby to piwo. – Machnął skrzydłem od niechcenia. – Wejście w układ będzie dla ciebie bardzo korzystne... Ale bierz pod uwagę, że ja też coś chcę z tego mieć. Rozumiemy się?

Młodzieniec przytaknął. Znał ludowe bajania. Zakładając, że w istocie ma do czynienia z diabłem, może wiele zyskać, jeśli dobrze to rozegra...

Śmiesz we mnie wątpić, młokosie?! – uniósł się ptak. – Udowodniłbym ci, że czart ze mnie najprawdziwszy, ale nie mam ochoty tracić czasu.

Już szykował się do odlotu, lecz Julian go zatrzymał.

Zaczekaj, panie Garrulusie! Wierzę ci, wierzę, tylko... Zastanawiam się, co możesz mi zaoferować.

Ha, trzeba było tak od razu! – roześmiał się ptak i zaczął snuć opowieść.


***


Pewnie słyszałeś podania o księżniczkach zamkniętych w wieżach i czekających na oswobodzenie, o smokach pilnujących skarbu czy o zaklętych pałacach. Zwykle są to brednie z palca wyssane, bajędy snute przez starców ku uciesze gawiedzi. Nawet najbardziej niezwykłe opowiastki zawierają jednak ziarno prawdy. I wszystkie biorą początek od jednej historii. Tak się składa, że zupełnie prawdziwej; wiem to z pewnego źródła. Zaczyna się trochę sztampowo, ale potem robi się interesująco.

W pewnej odległej krainie – nie będę cię zanudzał geograficznymi szczegółami – żyli sobie król i królowa. Mieszkali we wspaniałym pałacu, wśród niewyobrażalnych bogactw. Mieli jedyną córkę – ładniutką i zgrabną, a przy tym wcale niegłupią. Rozpieszczali ją bez opamiętania, mimo to nie zdołali zrobić z księżniczki zepsutej smarkuli. Chyba miała na to zbyt duży dystans albo poczucie humoru... No, mniejsza o to. W każdym razie dziewczyna osiągnęła już taki wiek, że rodzice szukali dla niej odpowiedniego męża. Jednak nikt nie potrafił sprostać ich wygórowanym oczekiwaniom.

Pewnego razu do pałacu zawitał możny pan, chcący się ubiegać o rękę królewny. Mógł się pochwalić nie tylko doskonałym pochodzeniem i świetną prezencją – swoim bogactwem dorównywał potencjalnym teściom. Był w stanie spełnić każdą zachciankę, czym wprawiał ich w coraz większe zdumienie. Równocześnie próbował zbliżyć się do dziewczyny, która z pewnym rozbawieniem patrzyła na jego awanse i to nadskakiwanie rodzicom.

Para królewska robiła, co mogła, by nie oddawać córki, ale kandydat niestrudzenie pokonywał wszelkie przeszkody. W końcu jednak postawiono przed nim taką, której nie był w stanie przeskoczyć. Mianowicie matka i ojciec – nie odnajdując rys w idealnym wizerunku pretendenta do ręki latorośli – postanowili się zdać na nadwornego lekarza. Był to konował pierwszej wody, który za cel postawił sobie przypodobać się państwu i po szczegółowym przebadaniu delikwenta ujawnić jakiś – choćby najbardziej wydumany – defekt.

Tego już było za wiele. Pech chciał, że najlepszy potencjalny zięć, jakiego tylko można sobie wymarzyć, skrywał pewien sekret. Wiedział, że jeśli przystanie i na tę fanaberię, prawda wyjdzie na jaw i będzie mógł się pożegnać z marzeniami o życiu u boku ślicznej księżniczki. Wkurzył się niewąsko – miał już zresztą serdecznie dość roszczeniowego króla i jego jeszcze gorszej połowicy – i postanowił ukarać krnąbrnych niedoszłych teściów.

A trzeba ci wiedzieć, że w owej materii dysponował nieograniczonymi środkami. Tak się bowiem złożyło, że był czartem wysokiego stanu. Wezwał więc jedno z pomniejszych lich i rozkazał mu przybrać smoczą postać. Napadli na pozornie niezdobyty pałac i ograbili go z całego bogactwa, zostawiając jeno gołe mury. Nasz bohater wygnał wszystkie sługi – miał doprawdy litościwe serce, mógł ich wszak pozabijać – parę królewską stracił, a księżniczkę porwał. Ponieważ była mu niechętna, powierzył ją smoczej pieczy i ukrył wraz ze skarbem w niedostępnych górach.

Było to dawno i pamięć o szczegółach tych wydarzeń już zaginęła wśród ludzi. Nadobna dziewoja jednak wciąż śpi kamiennym snem i śni o szlachetnym rycerzu, który ją oswobodzi, odzyska utracone królestwo i przywróci mu dawną świetność.


***


I co?

Jak to: „co”? Kpisz sobie ze mnie?

Nie bardzo rozumiem...

I tutaj wkraczasz ty, ośle! – Julian spojrzał na niego koso, ale na ptaku nie robiło to wrażenia. – Konkretnie, to z moją pomocą. Przypadkiem wiem, gdzie znajduje się wspomniane smocze leże. Mogę zapewnić ci środki, byś się tam dostał i zdobył bogactwo wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Młodzieniec podrapał się po głowie, zaciskając drugą dłoń na lutni. Co prawda, jego ojciec marzył, by syn został rycerzem, sięgnął po chwałę i sławę... On sam wiedział jednak najlepiej, że nie nadaje się do wojaczki ani do awanturniczego życia. Jego smukłe dłonie i gładkie lico bardziej pasowałyby do niewinnego dziewczęcia, a melodyjny głos wprawdzie nadawał się do śpiewania rzewnych ballad, ale do opowiadania brutalnych historii już niekoniecznie.

Strasznie ograniczoną masz wyobraźnię, jak na tak artystyczną duszę – prychnął pan Garrulus. – Zaczekaj chwilę.

Zerwał się niespodzianie i zniknął w koronie dębu. Naraz rozległ się dziki tumult. W końcu ptak zaskrzeczał triumfalnie, a po pniu z trudem zbiegła utykająca – na trzy z czterech łapek – wiewiórka i zniknęła w zaroślach.

Młodzieniec uniósł głowę i spróbował wypatrzeć pomarańczowe pióra. Nie dostrzegł ich, słyszał natomiast, jak sójka buszuje wśród liści. Wreszcie usłyszał kolejny triumfalny okrzyk.

U stóp Juliana z brzękiem wylądował błyszczący przedmiot. Chłopak już chciał po niego sięgnąć, ale powstrzymał go głos dobiegający gdzieś z góry:

Ostrożnie! – Czart znów sfrunął z drzewa i przysiadł na trawie tuż obok tajemniczego artefaktu. – Z tymi magicznymi ustrojstwami jest pewien kłopot: zwykle, jeśli weźmiesz je do ręki, nie możesz się ich pozbyć, póki nie nadarzy się ktoś równie naiwny.

Młodzieniec skinął głową, wyłamując palce. To był pierwszy haczyk; domyślał się, że jest ich znacznie więcej. Był jednak zaintrygowany i postanowił wysłuchać, co ptaszysko ma do powiedzenia.

Doskonale. No, to słuchaj. To cacko zrobi z ciebie prawdziwego rycerza; zyskasz nieprzezwyciężoną siłę i odwagę, i w ogóle wszystko, czego zapragniesz. Ludzie cię pokochają i będą ci zazdrościli, ale nikt nie zdoła cię skrzywdzić. Warunek jest taki, że nie możesz się rozstawać z moim znakiem, inaczej wszystko stracisz. Zrozumiałeś?

A co ty z tego będziesz miał?

Przede wszystkim, mój drogi, rycerza na swoich usługach. Zrobisz, co ci powiem... A ostatecznie zdejmiesz ze mnie tę przebrzydłą klątwę i wreszcie będę mógł wrócić do swej prawdziwej postaci. Doprawdy, sójki to paradne stworzenia, ale znudziło mi się już spanie na drzewie i sranie na rzadko. To niepoważne, nie licuje ze stanem szlacheckim.

Julian roześmiał się szczerze, choć podejrzewał, że pan Garrulus mówił śmiertelnie poważnie. Swoją drogą, proponowany układ coraz bardziej mu się podobał. W gruncie rzeczy wydawał się niegroźny, zdawały się z niego płynąć wyłącznie korzyści. Już wyobrażał sobie minę ojca, gdy ten usłyszy o jego dokonaniach.

Widzę, że roztoczona przeze mnie wizja do ciebie przemawia. Przyjmij więc tę broszę i noś ją z dumą jako symbol czekającej na ciebie chwały.

Młodzieniec sięgnął po błyskotkę, ujął ją w palce i przyjrzał się uważnie. Oprawionemu w srebro, ciężkiemu kamieniowi nadano kształt pióra. Niesamowicie regularne czarno-niebieskie prążkowanie przywodziło na myśl lusterko na skrzydle sójki. Zapięcie było solidne i ostre jak brzytwa. Julian poruszył ręką i z podziwem obserwował refleksy odbijane przez idealnie wypolerowaną powierzchnię. Miał w dłoni prawdziwe cacko.

Świetnie, że ci się podoba, ale nie czas teraz na zachwyty. Zacznijmy od czegoś prostego. Zamknij oczy i pomyśl, jak chciałbyś wyglądać.

Julian spełnił polecenie z lekką obawą. Czuł się niewysłowienie głupio, ale nie było już odwrotu. Wtem po całym ciele rozeszło się mrowienie. Wystraszony chłopak uchylił powieki i spojrzał w dół; nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył.

Od stóp do głów zakuty był w lśniącą zbroję. Wypolerowane złotawe blachy zdobione były misternymi inkrustacjami, mieniącymi się wszystkimi odcieniami zieleni i błękitu. Młodzieniec westchnął z zachwytem.

No no, całkiem nieźle. Pozwól mi jeno wtrącić, że noszenie żelastwa w takim upale musi być mało komfortowe. Radziłbym przerzucić się na coś lżejszego, o ile nie ruszasz natychmiast do boju. Tylko wiesz, z polotem!

Chłopak skinął i ponownie zamknął oczy. Tym razem już śmielej począł wyobrażać sobie kolejne elementy przyodziewku – od doskonale skrojonego kaftana po buty najlepszego gatunku. Nie oszczędzał przy tym na drobnych, ale cieszących oko fantazyjnych szczegółach.

Widzę, że masz doskonały gust, mój drogi Julianie – zauważył czart z uznaniem. – I przebogatą fantazję. Gdybym właśnie nie robił z ciebie rycerza, bez wahania zatrudniłbym cię jako nadwornego krawca.

Młodzieniec uśmiechnął się tylko i dodał do wyimaginowanego wizerunku lekki, nieco ekstrawagancki płaszcz. Za pomocą magicznej broszy upiął materiał na ramieniu, podniósł się z ziemi i spojrzał po sobie. Efekt był nader zadowalający – nowy strój w sposób nienachalny przykuwał uwagę i wspaniale podkreślał idealnie wyrzeźbioną muskularną sylwetkę.

Naraz w jego dłoni zmaterializowało się niewielkie lustro. Przejrzał się w nim, zachęcony przez ptaka. Dostrzegł, że mętna zieleń tęczówek nabrała wyrazistości, rysy twarzy zmężniały, a nijakie brązowe włosy zaczęły lśnić i ułożyły się zawadiacko nad czołem. Posłał swemu odbiciu zniewalający uśmiech i przez moment podziwiał własną urodę.

No, dość tych zachwytów, książę – parsknęła wreszcie sójka. – Pora wymyślić ci jakieś szacowne miano, bardziej przystające do obecnego stanu. Hmm, pomyślmy... Co powiesz na to: sir Julien Lanceolatus herbu Błękitne Pióro. Idealne dla błędnego rycerza, nie sądzisz?

Nie wiem, chyba może być.

Pan Garrulus prychnął, manifestując niezadowolenie w obliczu tak jawnego przejawu ignorancji. Wszak imię jest tym, co będzie powtarzać prosty lud, przekazując z ust do ust podania o wielkich czynach tego młodzika! A tak się przecież wysilił, by brzmiało godnie i szlachetnie...

Dobra, mniejsza o to – mruknął sam do siebie. – Wiesz, chłopcze, czego ci jeszcze brakuje? Jakiejś przyjemnej szkapiny. Nie nie, nie przeciążaj tego cudeńka. Jak będziesz od niego wymagał za dużo naraz, to jeszcze gotowe oszaleć i zrobić wszystko na opak. Zaczekaj moment.

Zaskrzeczał donośnie, aż echo nie mogło się zdecydować, z której strony odpowiedzieć. Krzyk zabrzmiał dziwnie władczo i jakby przyzywająco. Przez jakiś czas nic się nie działo, ale gdy pogłos umilkł, w pobliskich zaroślach dały się słyszeć szelesty i odgłos ostrożnego stąpania, jakby jakieś duże, ale uważne zwierzę próbowało się przez nie przedrzeć.

W końcu u boku Juliana stanął przepiękny wierzchowiec. Mięśnie zagrały pod skórą, a czarna sierść zalśniła niczym krucze pióra, gdy koń potrząsnął bujną grzywą i zatańczył zadnimi nogami. Srebrzyste elementy rzędu zabrzęczały melodyjnie, niczym maleńkie dzwoneczki.

Aksamitny nos trącił chłopaka w ramię, omal go nie przewracając. Młodzieniec spojrzał w bystre oczy i pogładził smukły pysk z zachwytem.

Uważaj, to bydlę potrafi być złośliwe – zachrypiało ptaszysko. Koń zarżał basowo w gniewnym proteście. – Cichaj, wałachu chędożony... Julianie, poznaj Ravenira. Potraktuj go jako moją inwestycję w twoją przyszłość. Umiesz się z tym obchodzić, tak? – Chłopak na moment przymknął oczy i potwierdził. – Ej, ej, a co ja ci... Zresztą, nieważne. Bylebyś potem nie mówił, że nie ostrzegałem! – Ptak pokręcił głową z dezaprobatą. – No, dość tych pogaduch. Pora ruszać w świat, moje panie!

Moment, panie Garrulusie...

A dajże spokój z tym panem! Co ja, jaki nobliwy starzec, żeby mi tak panować? Mówże mi Garrula, toć zostaliśmy kompanami na złe i jeszcze gorsze.

Niech będzie... Garrulo, powiedz mi przynajmniej, gdzie się udajemy. Jak mam tam trafić, skoro niczego nie chcesz mi zdradzić?

Oho, widzę, że głęboko ukryta inteligencja postanowiła się ujawnić – zaśmiał się czart. – Nic się nie martw, Ravenir doskonale zna drogę. Zdaj się na niego. Poniesie cię, gdzie trzeba, ty mu się tylko nie pozwól zrzucić. No, już, wsiadaj na tego narowistego smoka i hajda!

Zerwał się nagle i zniknął wśród koron drzew.

Ej! A ty dokąd?! – zawołał za nim Julian.

Och, zobaczymy się za jakiś czas! Nie zgub mojego pióra! – usłyszał w odpowiedzi.

W lesie zapadła cisza. Julian spojrzał pytająco na konia, któremu ewidentnie kończyła się cierpliwość. Przestępował z nogi na nogę i strzygł nagląco uszami, groźnie łypiąc przy tym na nowego pana.

Dobra, dobra, już się zbieramy, nie patrz tak.

Chłopak wzruszył ramionami. Szybko sprawdził rząd i dosiadł wierzchowca, jakby całe życie nie robił nic innego. Ledwo znalazł się w siodle, zwierzę ruszyło z miejsca lekkim kłusem, z każdym krokiem przyspieszając. Nie zważając na gęste zadrzewienie, szybko przeszło w cwał, zwinnie lawirując między potężnymi pniami.

Ravenir zdawał się nie zwracać na jeźdźca najmniejszej uwagi. Julian kilkukrotnie ledwo uniknął zderzenia z niższymi konarami, więc dla bezpieczeństwa przylgnął do końskiej szyi. Wolał nie wypaść z życia z przetrąconym karkiem. Wszakże dopiero się ono zaczynało i ciekaw był, co mu jeszcze przyniesie.


***


Nieźle się trzymasz jak na cały dzień w siodle. Jesteś do tego wprost stworzony, mój drogi!

Daj spokój, Garrulo. Gdyby nie twoje czary, spadłbym, nim przeszedł w galop.

Tak, tak, nie przeczę, to ja cię stworzyłem. Ale! Czyż to nie wspaniałe? Spójrz tylko: jesteś na szlaku z wiernymi towarzyszami...

Z których jeden nie mówi nic, a drugi wręcz za dużo – wtrącił młodzieniec.

– …nie wiesz, co przyniesie kolejny dzień – ciągnął czart, niezrażony. – Takie życie samo w sobie już jest przygodą! Nie musisz dziękować.

Na razie nie ma za co. Głodny jestem jak wilk.

Spójrz no tylko, co się tu piecze na ogniu dla ciebie. Dobry pan dba o swoich rycerzy.

Julian prychnął kpiąco. Kolejną z nabytych tego dnia cech była pewność siebie, której zawsze mu brakowało. Teraz znajdował odwagę nawet, by przekomarzać się z samym diabłem. Ech, dobrze być z czartem w komitywie.

No, a jakże! Bierz się do jedzenia, póki ciepłe. A nie zapomnij co rzucić poczciwemu Ravenirowi, żeby nie musiał pół nocy polować na zające. W tym lesie ich, co prawda, w bród, ale i tuzinem to on się za bardzo nie naje... Ja też nieco uszczknę, pozwolisz, braknąć nam przecież nie braknie.

Młodzieniec wzruszył ramionami i rzucił się na pieczyste, na jego niewprawne oko, z dzika. Żaden z kompanów nie ustępował mu pod względem żarłoczności. Ani się obejrzeli, jak w ognisku zostało tylko kilka ogryzionych do czysta kości – resztę Ravenir schrupał z błogim wyrazem pyska. Po skończonym posiłku przeciągnął się z zadowoleniem niczym pies, padł na bok i zaczął donośnie chrapać.

Julian obserwował to z pewnym zaciekawieniem, sącząc podane przez Garrulę zimne piwo. Niemal nie odnotował, że nic go już nie dziwi po tym pełnym wrażeń dniu. Nie sądził, że można tak szybko przyzwyczaić się do magii. Zastanawiało go tylko, skąd to wszystko się bierze.

Och, każdy ma swoje tajemnice. Czy byłbyś łaskaw więcej myśli artykułować? Czytanie z twojej głowy bywa męczące, a po spędzeniu tylu lat w samotności aż chce się do kogo dziób otworzyć.

Skoro tak ci się chce gadać, może opowiedziałbyś mi nieco o sobie?

Sprytnie, młodzieńcze. Pewnie dalej frapuje cię, jak zostałem sójką... No, niech ci będzie. Słuchaj uważnie. To będzie historia z morałem.


***


W czasach, gdy zwykłem nieco mocniej stąpać po ziemi, miast fruwać po lesie, poznałem pewną kobietę. Choć już dojrzała, miała gładkie lico i ponętną figurę, a przy tym w sztukach miłosnych była biegła jak rzadko która. I choć zamężna, nie stanowiło to dla niej żadnej przeszkody w szukaniu nowych podniet. Kto wie, może nawet przyprawianie rogów temu staremu pierdzielowi, z którym dzieliła życie, traktowała jako swego rodzaju sport? Tak przynajmniej można było wnioskować, sądząc po ilości jej kochasiów.

Tak się jakoś przedziwnie złożyło, że przez jakiś czas byłem jednym z nich. Śmiało mogę rzec nawet, że należałem do tych najbardziej uprzywilejowanych i najulubieńszych – wszak kto lepiej zaspokoi niewieście żądze i najdziwniejsze zachcianki, niż sam czart? Bywały dni, że niemal nie wypuszczała mnie z łożnicy.

I żyło nam się razem dobrze... Do czasu, gdy przypadkiem poznała moją historię. Cóż, kobieta zmienną jest, jak to mówią; a kobietą będąc, rzecz wiadoma, serce ma miękkie i wrażliwe na cudze... niewygody. W zasadzie trudno się dziwić, że w końcu pozwoliła wyjść na wierzch swej prawdziwej naturze.

Widzisz, gdy dała się ponieść emocjom, okazało się, żem sypiał z wiedźmą. I nie ma przesady w tym, co mówię – to była najprawdziwsza czarownica, na dodatek o nielichej mocy. Zresztą może powinienem wcześniej zmiarkować, wszak kto inny świadomie spółkowałby z czartem? Mamy, co prawda, swoje atuty, ale przeciętnych bogobojnych białogłów raczej one nie przekonują... No, ale o to mniejsza.

Jak się jędza wściekła – a gniew jej był doprawdy straszliwy, nie chciałbyś doświadczyć na własnej skórze – zaczęła bluzgać po łacinie. Zrazu rozśmieszyła mię myśl, że spróbuje może jakich egzorcyzmów, a te zwykle niewiele są warte... Rychło wyszło jednak na jaw, jakie powzięła zamiary – i uwierz, nawet ja bym na coś tak niecnego nie wpadł.


***


Zamieniła cię w sójkę.

Pytasz, czy odkrywasz Eldorado? Czekaj, bo teraz najlepsza część. Widzę, że już cię nudzę, więc powiem w skrócie. Wiesz, co mi oznajmiła? Że póki, uważasz, swoich win nie odkupię, będę się poniewierał w ptasiej postaci. A sam ich odkupić nie mogę, jakem czart, bo zrobiła ze mnie zwierzę i na dawnej mocy mi nie zbywa. Coś niby zostało, ale nie w nadmiarze. I tutaj...

– …wkraczam ja.

Brawo, sokole! Przyznasz, że ta błyskotka jest niezastąpiona... Wiesz, jak to mówią: gdzie czart nie może, tam rycerza pośle. Zdejmiesz klątwę z księżniczki, a wtedy ja będę mógł wrócić do dawnej postaci i...

Czekaj, czekaj! To ty byłeś owym czartem starającym się o rękę królewny, do której tak ochoczo mnie teraz prowadzisz? Stąd tak dobrze znasz całą historię!

Świetnie, chłopcze, kolejne trafienie! Nie patrz tak. Nie myśl, że cię wrobiłem, sam się zgodziłeś na warunki, choć przecież chyba się spodziewałeś, że musi być masa kruczków. Wiesz, że cię potrzebuję; tak, jak ty potrzebujesz mnie. Teraz zresztą już nie możesz się wycofać.

Nie martw się, nie mam zamiaru.

Dobrze. Jeszcze nie wiesz wszystkiego, ale...

To mi powiedz! Gorzej już chyba nie będzie, czyż nie?

Nie pora teraz na to. Czas spać. Dobranoc.


***


Ravenir zatrzymał się u podnóża potężnej góry, zastrzygł uważnie uszami i zatańczył pod Julianem. Zdawało się wręcz, że ma ochotę stanąć dęba, ale widocznie uznał to za zbyt prostackie i powstrzymał się w ostatniej chwili.

Garrula wylądował na ramieniu chłopaka i niemal wetknął mu dziób do ucha.

Tam, widzisz? – wymruczał, wskazując skrzydłem mrok przed nimi. – Wejście do smoczego leża. Nie strzeże go żadna brama, ale na zewnątrz jesteśmy bezpieczni. Licho jest związane czarem; póki nie odbijemy księżniczki, nie może się stąd ruszyć.

Jak się tam dostaniemy?

Najprościej: od frontu – parsknął ptak. – Ja i kobyła pójdziemy przodem, żeby odwrócić uwagę. Tymczasem ty przekradniesz się niepostrzeżenie, zbudzisz księżniczkę pocałunkiem, jak na prawdziwy romans przystało, i zdejmiesz klątwę.

Może więcej szczegółów?

Radź sobie – zaskrzeczał czart, zawinął się i po prostu zniknął, razem z koniem.

Młodzieniec wylądował na ziemi, aż zadzwoniła na nim zbroja. Zaklął szpetnie pod nosem, wstał i z grubsza otrzepał płaszcz. Rozejrzał się, ale nigdzie nie dostrzegł śladu po towarzyszach. Westchnął z niechęcią i ostrożnie zaczął się zbliżać do smoczej jamy. Po prawdzie chętnie by sobie odpuścił, ale perspektywa tego, co mógł zyskać, była zbyt kusząca; nie mógł tak łatwo się poddać.

Ciemność chciwie wyciągnęła po niego ręce, gdy tylko wszedł do jaskini. Na ścianach i sklepieniu zauważył skupiska pokracznych świecących grzybków, wytyczające drogę w mrok. Ruszył ich śladem, stąpając uważnie i nasłuchując.

Szedł już jakiś czas i nie miał pojęcia, ile drogi przebył, gdy wtem górą zatrząsł potężny basowy pomruk. W pierwszym odruchu chciał uciekać, lecz zamiast tego zatrzymał się i wsłuchał w niepokojący dźwięk. Uspokoił się nieco, gdy zawtórowały mu śmiechy przypominające ptasie skrzeczenie i końskie rżenie.

Wygląda na to, że ktoś się świetnie bawi – mruknął do siebie i podjął wędrówkę.

Po pewnym czasie odniósł wrażenie, że wykuty w litej skale korytarz zaczyna się rozszerzać. Ciemność powoli ustępowała pola łagodnemu światłu, komponując się z nim w osobliwy półmrok.

Julian dotarł do rozwidlenia. Stanął pośrodku, zrazu niezdecydowany. Z prawej odnogi dobiegały głosy, postanowił więc pójść w przeciwną stronę. Choć wydawało się, że zaklęty smok jest w dobrej komitywie z jego kompanem-czartem, chłopak wolał uniknąć spotkania z nim oko w oko. Wszak zadaniem bestii było pilnowanie skarbu – a jeśli ktoś spróbuje go wykraść, licho może się nieźle wkurzyć... Przypuszczał, że w takim wypadku miałby marne szanse; przecież ptak i koń, choćby najbardziej niezwykłe, nie zdołają go obronić.

Niespodziewanie korytarz skręcił i skończył się bez ostrzeżenia. Młodzieniec omal nie rozbił nosa o ścianę, która nagle przed nim wyrosła. Zaklął szpetnie – nauczył się tego od Garruli – i już miał zawracać, ale coś go zatrzymało.

Przyjrzał się z pozoru gładkiej ścianie i zauważył płytkie wgłębienia; ledwo je dostrzegł, zaczęły jarzyć się zielonkawą poświatą, jakby chciały zwrócić na siebie uwagę obserwatora. Prześledził wzrokiem wzór, który tworzyły – choć nieczytelny, było w nim coś znajomego. Przymknął oczy, szukając nieuchwytnego rozwiązania zagadki, które zdawało się czaić na obrzeżach świadomości. Mimo okrywającej go szczelnie blachy poczuł, jak brosza Garruli ciąży na ramieniu. Wtem doznał olśnienia.

Z jego ust popłynęły słowa w nieznanym języku. Nie rozumiał tej osobliwej inkantacji, ale mgliście świtało mu, że jest w niej coś o dziewicach, ptakach i chędożeniu. Wolał nie wnikać głębiej – zamiast tego obserwował wyżłobienia w skale, które po kolei traciły swój blask i pękały. Towarzyszył temu dźwięk sprawiający, że włosy stawały dęba. Chciał go zagłuszyć – niestety, głos przestał go słuchać, zupełnie jakby już nie należał do niego. Pozostało cierpliwie przeczekać i zobaczyć, co będzie dalej.

Wreszcie brosza skończyła przemawiać za jego pośrednictwem, trzasnęło ostatnie wgłębienie – i kamienie osypały się na dno tunelu z głuchym hurgotem. Julian w ostatniej chwili zdążył uskoczyć, cudem unikając zasypania przez osuwisko. Był pewien, że oto właśnie umknął śmierci – i to wyjątkowo bolesnej.

Jego oczom ukazała się obszerna komnata, rozświetlona nieziemskim blaskiem. Niemal całą przestrzeń wypełniały spiętrzone pod samo sklepienie kosztowności. Oczarowany, zagłębił się w labirynt szlachetnych metali i drogich kamieni. Wrażenie robiła nie tylko mnogość bogactw, jakiej nie wyobrażał sobie w najśmielszych marzeniach; kunsztowne wykonanie skarbów cieszyło jego wysublimowane poczucie estetyki. Doprawdy, już dla samego efektu wizualnego warto było się tu znaleźć.

Dotarł do miejsca dziwnie przywodzącego na myśl studnię. Już miał się cofnąć, lecz dostrzegł wąskie przejście. Z trudem się przez nie przecisnął i stanął jak wryty. Przed nim rozciągała się rozległa, spowita w złotawym półmrok przestrzeń; na posadzce lśniły sino ogromne gadzie łuski. Dalej, pod przeciwległą ścianą, znajdowało się ozdobnie rzeźbione kamienne łoże; na nim, wprost na gołej skale, spoczywała piękna – zrazu zdałoby się, martwa – naga dziewczyna.

Julian nie bardzo wiedział, gdzie oczy podziać. Obawiał się, że przybył za późno; gdy ostrożnie podszedł, dostrzegł z ulgą, że biała pierś unosi się nieznacznie w płytkim oddechu. Księżniczka musiała być pogrążona w głębokim śnie; choć jej twarz z pozoru wyrażała spokój, brwi marszczyły się delikatnie, a przymknięte powieki drgały ledwo dostrzegalnie.

Młodzieniec westchnął, przez moment podziwiając nieprzeciętną urodę królewny. W końcu jednak nieco oprzytomniał i przyklęknął u wezgłowia. Pochylił się powoli i złożył na różanych wargach dziewczyny niespodziewanie namiętny pocałunek.

Cała grota zatrzęsła się w posadach, aż kosztowności z brzękiem osuwały się z wysokich stert. Tymczasem przez ciało księżniczki poczęły raz po raz przebiegać silne dreszcze. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Julian w rycerskim odruchu zdarł z ramion płaszcz i okrył nim królewnę.

Efekt tego zabiegu był równie natychmiastowy, co niespodziewany. Gdy tylko chłopak wypuścił z dłoni materiał, zarówno płaszcz, jak i jego zbroja zniknęły. Przez członki Juliana przeszło mrowienie zwiastujące zmiany w fizjonomii. Przerażony, sięgnął po leżącą przy ramieniu dziewczyny broszę, lecz nie był w stanie jej dotknąć.

Tsss, brawo, winszuję pomyślunku! – syknął mu do ucha znajomy głos. – Toś teraz popisowo dał dupy, kolego. Czy ja ci nie mówiłem, że nie możesz oddawać mojej błyskotki?

Tuż obok wciąż klęczącego na ziemi chłopaka zmaterializowali się nagle trzej czarci.

Jeden czart i dwa pomniejsze licha – poprawił machinalnie Garrula, wygładzając poły surduta. – Przywitaj się z Ravenirem – jego czarnowłosy towarzysz skinął głową, eksponując iście koński uśmiech – i z Dragostynem. – Drugi z wymienionych ukłonił się szyderczo. – Jak widzisz, mimo całej swej nieprzeciętnej głupoty wypełniłeś zadanie i udało ci się zdjąć klątwę.

Młodzieniec zerknął niepewnie na wciąż śpiącą księżniczkę. Dostrzegł, że blade policzki powoli nabierają rumieńców, a na ustach z wolna wykwita błogi uśmiech.

Nią się nie przejmuj, wybudzanie po tylu wiekach musi trochę potrwać. – Czart machnął ręką lekceważąco. – Imaginuj sobie, że teraz to wszystko jest twoje. Nie wiem, jak chcesz się stąd zabrać, skoro dobrowolnie wyrzekłeś się możliwości korzystania z naszej pomocy, i to dla jakieś zmarzniętej dzierlatki...

Wypraszam sobie! – zaprotestowała królewna, gwałtownie siadając. – Może i spałam długo, ale nie ogłuchłam. I żądam szacunku! A skoro już przy pomocy jesteśmy, panie Garrulusie... – Uśmiechnęła się przekornie, gładząc palcem upuszczony przez Juliana artefakt. – Może byłbyś łaskaw w ramach rekompensaty zatroszczyć się o jakiś przyodziewek dla mnie i tego szlachetnego młodziana?

Ach, diabli! Jej wysokości nie jestem nic winien! Czemużeś dał jej broszę, tępaku? – sarknął Garrula, niechętnie spełniając życzenie.

Grzeczniej, czarcie – prychnęła księżniczka, poprawiając rękawy strojnej sukni. – Obiecałeś memu zacnemu wybawicielowi kobietę, bogactwo i całe królestwo, jak mniemam? No, to raz raz, przenieś nas z tym wszystkim do zamku! Nie będziemy tu marznąć.


***


To cię załatwiła, eminencjo – parsknął Dragostyn, zwijając się ze śmiechu.

No! – zawtórował mu wesoło Ravenir. – Udzielenie ślubu i koronacja młodej pary... Własnymi rękami!

Zamknąć się obaj, ale już! – prychnął wściekle pan Garrulus. Mitra ciążyła mu niemiłosiernie, szata liturgiczna krępowała ruchy. – Żeby tak mnie w biskupa... Wstydu za grosz nie ma ta młodzież! A patrzcie tylko, jacy zadowoleni!

Zaklął szpetnie, obserwując triumfalny przemarsz pary królewskiej przez salę tronową. Jakiś nadworny pajac otworzył właśnie wielką skrzynię i wypuścił rozkrakane stado wron, które pierwotnie były białymi gołębiami. Licha zawyły z radości i ruszyły przez tłum dzikim galopem, goniąc oszalałe ptactwo.

I tyle z pięknej uroczystości – roześmiał się złośliwie czart, z lubością obserwując spadające na szykowne stroje gości obfite porcje ptasiego gówna. – Może i mogliby żyć długo i szczęśliwie... Ale co to za atrakcja?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz