30 stycznia 2021

Święć się imię Twoje

Kolejne opowiadanie napisane na nabór do styczniowej Histerii, która ukazała się wczoraj. Tym razem bardzo silną inspirację stanowiła dla piosenka Iron Maiden Hallowed be Thy Name. Miłej lektury!

 

 

As I walk my life drifts before me

Thought the end is near I'm not sorry

Iron Maiden – Hallowed be Thy Name



Siedzę w mrocznej, zawilgoconej celi i czekam. Przez cienką koszulę czuję chłód chropawej ściany. Wokół moich stóp zebrały się kałuże mętnej cieczy, ale nie mam siły się ruszyć. Zresztą jest mi wszystko jedno. Niebawem opuszczę to doczesne więzienie.

Noc jest długa, ale sen nie nadchodzi. Czekam w zawieszeniu gdzieś poza rzeczywistością. Nasłuchuję, kiedy dzwon obwieści koniec – nie tylko tej ostatniej nocy; koniec wszystkiego. Wiem, że nie spotka mnie nic dobrego, ale nie jest mi przykro. Od dawna nie potrafię wykrzesać z siebie wystarczająco ludzkich uczuć, by przejmować się tym, co ma nadejść o świcie.

To, co mną kieruje – co kierowało mną od dłuższego czasu – jest równie niezrozumiałe dla mnie, co dla innych. Ludzie już mnie osądzili, a wyrok brzmi: bestia. Może nawet mają rację; nie wiedzą tylko, że tak naprawdę nie ja nią jestem. Nawet kiedy mnie zabraknie, zło przetrwa. Znajdzie sobie nową ofiarę, a później kolejną...

Mnie to nie obchodzi. Czekam, aż mój los się dopełni. Ale noc jest długa.


***


Uszu moich dobiega dźwięk, zrazu tak cichy, że ledwo przedziera się do zamarłej świadomości. Stopniowo przybiera jednak na sile, by w końcu wyrwać mnie z otępienia. Rozglądam się uważnie, szukając źródła, choć mrok wokół jest zbyt gęsty i nieustępliwy, by cokolwiek dojrzeć.

Nie wiem, czemu chrobot pazurów za ścianą tak mnie ożywił – wszak nie jest niczym niesłychanym, by w lochu żyły szczury. Z jakiegoś powodu odgłos zdaje się jednak zwiastunem... Czegoś. Nie potrafię określić, cóż miałoby to być, a jednak przez moment odczuwam dawno zapomniany smak podniecenia.

Drapanie staje się coraz głośniejsze. Naraz dołącza do niego szurgot osypującego się gruzu, a tuż nad posadzką pojawia się prześwit. Nie powinienem go widzieć; uświadamiam sobie, że absolutna ciemność niepostrzeżenie przerodziła się w półmrok, który da się – choć z pewnymi trudnościami – przejrzeć.

Otwór powiększa się błyskawicznie, a moim oczom ukazują się... patyczki. Odłupują kolejne fragmenty ściany, klekocząc przy tym złowieszczo, i nagle dociera do mnie, że patrzę na palce. A dokładniej – na kości palców. Przywodzą na myśl szczurze łapki, choć równocześnie mają w sobie coś ludzkiego.

W dziurze pojawia się pysk i zaczyna złowrogo trzaskać olbrzymimi zębiskami. Wciskam się w najdalszy kąt i staram być jak najmniejszy. Z narastającą zgrozą myślę o braku jakiejkolwiek możliwości ucieczki przed monstrum, które wyłania się z czarnej nicości za wydrapanym otworem.

Zmora osiągnęła już rozmiar człowieka i przestała rosnąć. Mimo przemożnego strachu przyglądam jej się z pewnym zaciekawieniem. Podłużna, niewątpliwie szczurza czaszka – o bynajmniej nie wyglądających na szczurze kłach – wyłania się spod obszernego kaptura ciemnej, podartej szaty. Paliczki ludzko-szczurzych łap cały czas się poruszają, grzechocząc niczym kości do gry.

Mimo lęku może nawet roześmiałbym się na widok owej wpół zwierzęcej personifikacji Śmierci – wszak z tą jestem za pan brat. Tracę jednak władzę nad własnym ciałem. Mogę jedynie trząść się bezradnie na zimnej posadzce, gdy monstrum się zbliża – zdawałoby się – płynąc w powietrzu.

Zjawa zatrzymuje się tuż przy mnie i władczo wskazuje palcem. Bez udziału woli zaczynam niezdarnie się podnosić. Gdy moja twarz znajduje się na wysokości poszarzałej czaszki, spoglądam w puste oczodoły. Na ich dnie co i rusz pojawiają się, by zaraz zgasnąć, wątłe ogniki. Choć bardzo pragnę się odwrócić, zamieram w absolutnym bezruchu. Próbuję się odezwać, lecz spomiędzy rozchylonych warg dobywa się jedynie przeciągły jęk.

Nie żałowałeśzgrzytliwy głos szemrze w mojej głowie. Teraz zobaczysz. Poczujesz.

Wypełnia mnie dziwna pustka i nagle zapadam się w sobie.


***


Budzi mnie ból. Przez moment zastanawiam się, gdzie jestem, ale szybko sobie przypominam. Nieprzenikniona ciemność jest przesycona piwnicznym zapachem stęchlizny i dławiącym odorem rozkładu. Krzyczę, zdzierając wyschnięte gardło, i wokół słyszę spłoszony tupot setek małych łapek.

Nie wiem, dlaczego mnie tu zamknęli. Niczym przecież nie zawiniłem... Właściwie jednak nie powinienem chyba spodziewać się czegoś lepszego po tych bydlakach. Jedyne pocieszenie stanowi fakt, że pozwolili odejść dzieciom; już to uważali za zbytek łaski.

Z moich ust wyrywa się szloch, gdy przypominam sobie o losie Mariki. Przynajmniej jednak zginęła względnie szybko, choć musiała bardzo cierpieć, nim straciła przytomność. A ja...

Próbuję się nieco obrócić i znów wrzeszczę, gdy wybite barki odzywają się tępym bólem. Szorstki sznur wrzyna się w skórę związanych ciasno przedramion, drugi krępuje nogi; są ze sobą połączone wymyślnym supłem. Dodatkowa pętla zaciśnięta na szyi uniemożliwia mi jakikolwiek ruch.

Czuję, jak na nadgarstkach otwierają się kolejne rany. Zapach świeżej krwi znów wabi szczury. Zaczynają kąsać coraz natarczywiej. Nic sobie nie robią z rozpaczliwych krzyków, nie przeszkadza im już, że się szarpię.

Tracę siły. Ból jest nie do zniesienia; odbiera mi zmysły. Słyszę, jak ostre ząbki zgrzytają o odsłonięte kości, ale już niemal tego nie czuję. Spomiędzy rozdartych warg wyrywa się opętańczy śmiech; przeradza się w skowyt, gdy jeden z gryzoni dobiera się do języka.

Cały jestem cierpieniem. Choć do cna oszalały, w jakiś sposób wciąż zachowuję jasny umysł. I jestem całkowicie przytomny. Nie wiem, jak długo już trwa ta męka. Modlę się o jej zakończenie, ale to na nic.

Bądźcie przeklęci...


***


Leżę na posadzce, skulony w niemożliwej pozycji. Drżę. Echo przemożnego bólu wyciska łzy z moich oczu. Mam wrażenie, że to cierpienie – choć w jakiś sposób odległe – nigdy nie minie. W końcu ustaje, lecz pozostawia w ciele tysiące maleńkich igiełek przypominających o sobie przy najlżejszym poruszeniu.

Łapczywie chwytam oddech i wbijam wzrok w nieprzenikniony mrok przed sobą. Niczego nie dostrzegam. W celi panuje absolutna cisza. Chcę się podnieść, ale wydaje się to ponad moje siły. Chyba przyjdzie mi doczekać świtu w kałuży własnego moczu, bez jakiejkolwiek godności.

Straciłem poczucie czasu, nie wiem, jak długo tak leżę. Właściwie nie wiem już niczego – nie jestem nawet pewien, czy to, czego doświadczyłem, wydarzyło się naprawdę, czy też udręczony umysł postanowił spłatać mi figla, przypominając pierwsze ofiary.

Przywołuję w myślach obraz tamtej rodziny. Młode małżeństwo z trójką dzieci; ubodzy, lecz zdawali się być szczęśliwi. Nawet nie pamiętam, czego od nich chcieliśmy, to było tak dawno... Wiem za to, co im zrobiliśmy. Najpierw wzięliśmy kobietę – Marika, na imię miała Marikaa reszta musiała na to patrzeć. Na procesie powiedzieli, że ją zakatowaliśmy. Pewnie mieli rację.

Po śmierci żony schwyciliśmy mężczyznę – Edwin, teraz pamiętasza dzieciakom kazaliśmy uciekać. Pobiegły w las. Kiedy znudziło nam się okładanie chłopa, związaliśmy go mocno, przy okazji wyłamując mu ręce; dopiero wtedy stracił przytomność. Wrzuciliśmy go do piwnicy, w której roiło się od szczurów, i zabarykadowaliśmy porządnie.

A potem ruszyliśmy na polowanie... Długo tropiliśmy bachory, nim je wreszcie dopadliśmy. Musiały być przerażone, ale po prawdzie miały bodaj najlżejszą śmierć.

Nie chcę rozpamiętywać przeszłości. Wiem, że w ludzkim rozumieniu byłem okrutny, ale jest mi to zupełnie obojętne. Nie potrzebuję żalu i odkupienia. Chcę tylko spokoju.

Znów popadam w to dziwne odrętwienie. Staram się zapomnieć.


***


Uświadamiam sobie, że wpatruję się w tajemniczą dziurę w przeciwległej ścianie. Jest zbyt mała, bym miał się tam zmieścić, zresztą za żadne skarby się do niej nie zbliżę... Nie to jednak zwraca moją uwagę.

Znowu ją widzę!

W celi ponownie zrobiło się jaśniej. Zatęchły zapach wilgoci z wolna ustępuje swądowi spalenizny. Kurczę się sobie i zaczynam drżeć.

Z otworu dobywają się pojedyncze smużki ciemnego dymu. Stopniowo ich przybywa; zaczynają formować kształty. Z półmroku wyłaniają się pojedyncze wronie pióra, z wolna okrywając kolejną przedziwną postać. Sylwetka – na oko kobieca, choć ciężko mieć co do tego pewność – jest pokracznie zgarbiona, a jej członki groteskowo powykręcane. Długie włosy zwisają luźno, skrywając twarz w cieniu.

Monstrum zbliża się, a ja znów mimowolnie wstaję. Pochylona głowa unosi się z wyraźnym trudem. Krzyk więźnie mi w gardle, gdy patrzę na potężny wroni dziób i spływające po policzkach gałki oczne.

Zwęglone palce poruszają się niemrawo, pasma czarnych włosów unoszą się niczym wstęgi dymu, a swąd się wzmaga. Temperatura w celi wyraźnie wzrasta, powietrze robi się ciężkie i odbiera mi dech.

Nadchodzi czas zapłatyw mojej głowie rozlega się rozpaczliwy krzyk.

Ponownie się zapadam.


***


Huk płomieni zagłuszył śmiechy z zewnątrz. Wiem jednak, że oni wciąż tam są; czekają na widowisko. Niczym im nie zawiniliśmy, a mimo to skazali nas na tak straszliwy koniec... Bawią się ludzkim cierpieniem. Kiedyś srogo zapłacą – bardzo chcę w to wierzyć – ale ich czas jeszcze nie nadszedł.

Natomiast dla nas nie ma już nadziei.

Nie mogę pozwolić, by dziewczynki zginęły w ogniu. Choć serce mi się kraje, zakradam się do ich izdebki – w której, Bogu niech będą dzięki, wciąż śpią błogosławionym dziecięcym snem – i po kolei przykładam poduszkę do ich twarzyczek. Choć dym mnie dławi, nie wydaję najlżejszego dźwięku, by ich nie zbudzić. Zawsze chcieliśmy dla nich jak najlepiej... A teraz tylko tyle mogę dla nich zrobić – zapewnić im lżejszą śmierć. Łzy spływają mi po policzkach, mieszając się z potem. W chacie jest już tak gorąco, że z trudem łapię dech.

Słyszę trzask pękających krokwi i łomot walącej się powały. Za ścianą ognia rozlega się krzyk Bernarda i płacz naszego synka, który jednak szybko milknie. Zrywam się na nogi; gwałtowne zawroty głowy powodują, że kolana się pode mną uginają i upadam. Próbuję wstać, lecz siły mnie opuszczają.

Zaczynam się czołgać. Gorący popiół parzy dłonie, na których wykwitają natychmiast pękające bąble. Zdzieram sobie skórę z rąk i nóg, gdy próbuję dotrzeć do męża. Jestem coraz bliżej, ale posuwanie się naprzód zajmuje tyle czasu i pochłania tyle energii...

Potrącam przepaloną nogę stołu, blat wali się na mnie z hukiem. Długie włosy, z których zawsze byłam taka dumna, zajmują się ogniem. Z trudem chwytam gorący nóż, by je odciąć; niemal słyszę, jak skóra skwierczy, gdy metal się w nią wtapia. Chcę rozewrzeć palce, ale teraz to już niemożliwe.

Gwałtowny atak kaszlu znów pozbawia mnie oddechu. Mam wrażenie, że tonę, jakby moje płuca krwawiły. Walczę z zawrotami głowy i mdłościami. Niemal przegrywam tę walkę i osuwam się w nieświadomość, ale dociera do mnie kolejny wrzask przepełniony bólem i rozpaczą.

Zbieram resztki sił i podejmuję mozolną wędrówkę przez pogorzelisko. Parskam śmiechem, gdy w myślach pojawia się obraz czołgającej się przez leśne poszycie salamandry. Wyschnięte wargi pękają, płat skóry opada na podbródek i zaczyna irytująco się o niego obijać przy każdym poruszeniu. Odrywam go z zadziwiającą łatwością; niemal nie czuję już bólu.

Wreszcie docieram do izby, w której zostawiłam Bernarda. Z trudem dostrzegam cokolwiek przez gęsty dym. Posuwam się w stronę źródła słabnącego jęku. Moja dłoń natrafia na zwęglone ramię poruszające się niemrawo.

Niegdyś silne palce chwytają mnie lekko i przyciągają. Zatrzymuję ucho tuż przy ustach męża, ale słowa nie potrafią ich opuścić. Odsuwam się więc nieco i spoglądam w oczy wyrażające niemą prośbę. Próbuję uśmiechnąć się uspokajająco, ale górna warga nawet nie drga, więc kiwam tylko głową. Powoli unoszę rękę i pozwalam jej opaść. Nóż zagłębia się w szyi męża. Jego ciało drga konwulsyjnie i zamiera. Łzy już nie chcą płynąć, gdy opuszkami zamykam mu powieki.

Nagle rozglądam się w panice. Nie słyszę płaczu, ale muszę się upewnić.

Szczęście sprzyja mi przez chwilę – gdy wali się kolejna część stropu, gwałtowne poruszenie ciężkiego powietrza na moment rozwiewa dym i pozwala mi dojrzeć synka. Niemowlęce ciałko jest dziwnie skręcone i częściowo nadpalone, ale – dzięki Bogu – absolutnie nieruchome.

Ogarnia mnie nagła niemoc. Upadam bezwładnie u boku Bernarda. Płomienie liżą moje nogi i zaczynają połykać rąbek koszuli. Włosy wypaliły się już do gołej skóry, ogień obejmuje głowę. Czuję, jak gałki oczne pęcznieją i pękają niczym dojrzałe winogrona. Spieczone gardło zatrzymuje ryk bólu, który rozsadza mi pierś. Próbuję jeszcze raz unieść rękę z nożem, ale nie znajduję już na to siły. Spoczywam więc w gorącym kokonie i czekam na koniec, ale ten nie nadchodzi.

Boże, wybacz mi.

Niech będą przeklęci...


***


Zwijam się na zimnej posadzce celi. Czuję, że jestem cały mokry, a jednak mam wrażenie, że moja skóra zaraz zacznie pękać i odpadać płatami. Łkam, ale oczy całkowicie wyschły i łzy nie chcą płynąć. Obawiam się, że tym razem to się nie skończy...

Piekący ból powoli odpływa. Do maleńkich igieł w całym ciele dołączają gorące iskierki wybuchające ogniem przy każdym poruszeniu. Boję się choćby drgnąć; to jednak musi być nic w porównaniu z tym, przez co musiała przejść ta kobieta.

Mimowolnie przywołuję w pamięci tamtą noc. Byliśmy pijani i dla zabawy postanowiliśmy podpalić mijaną chatę. Dla pewności zabarykadowaliśmy wszystkie możliwe drogi ucieczki. Chyba zachowywaliśmy się zbyt głośno; kobieta – to była Anastazjaobudziła się i chciała nas przegonić. Jej mąż – Bernard, takbył sparaliżowany i musiała radzić sobie sama... Ale była twarda.

Na niewiele jej się to zdało. Trzeba jej oddać, że własnymi rękami uratowała całą rodzinę przed najgorszym losem... Ale sama straszliwie cierpiała; wiem o tym.

Wstrząsa mną dreszcz, w ciele odzywają się setki, tysiące maleńkich ognisk bólu. Chciałbym, żeby ta noc dobiegła już końca, ale ona trwa.


***


Znów ta upiorna jasność. Kulę się i zaciskam powieki – nie chcę widzieć.

Rozlega się obrzydliwy chlupot. Towarzyszy mu odór przywodzący na myśl rozwłóczone, gnijące wnętrzności. Celę wypełnia gęsty opar; robi się tak zimno, że ciężkie powietrze zdaje się niemal zamarzać.

Mimowolnie otwieram oczy. Przede mną w nierównym rzędzie siedzą trzy koty, każdy wielkości rosłego basiora. Potargane bure futro mają pozlepiane krwią i odchodami; z ran na połamanych kończynach wyzierają ociekające śluzem odłamki kości. Widok cuchnących wnętrzności wylewających się z rozdartych kadłubów przyprawia mnie o mdłości. Jednak to ślepia są najgorsze: pokryte bielmem, zmętniałe i podbiegłe krwią, wbijają się we mnie nieruchomo, przewiercając na wskroś zamarłą ze zgrozy duszę.

Moje kończyny prostują się pokracznie. Podpełzam do zmór na brzuchu jak robak, krzywiąc się przy tym z bólu. Ślepe oczy uważnie to obserwują, wymuszając poddanie. Czuję, jak trzewia skręca bezbrzeżne przerażenie.

Zamieram z twarzą przyciśniętą do oszronionej posadzki i wpatruję się w górujące nade mną monstra. Próbuję walczyć, lecz nie potrafię odzyskać władzy nad ciałem. Nie mogę nawet odwrócić wzroku.

Zostawiłeś nas na śmierćwielogłos w mojej głowie, choć przypomina zwierzęce zawodzenie, jest dziwnie znajomy. Wykonywaliśmy twoje rozkazy, ale to nas oskarżyli. Ponieśliśmy dotkliwą karę za twoje przewiny. Patrzyłeś, jak nas włóczą. Wciąż słyszymy twój śmiech.

Wstrząsa mną dreszcz strachu i obrzydzenia. Gdy schwytano moich kamratów – Aldaryka, Baldwina i Gotarda – wiedziałem, jak skończą; ani przez chwilę ich nie żałowałem. Byłem wściekły, kiedy doszły mnie słuchy, że wyznali wszystko na torturach. Od tej pory musiałem się ukrywać; byłem bodaj najbardziej poszukiwanym człowiekiem w królestwie. Nie odmówiłem sobie jednak przyjemności obserwowania śmierci zdrajców.

Wygląda na to, że teraz przyjdzie mi tego pożałować.

Czas na skruchę się skończył. Jesteś po trzykroć przeklęty. Za Edwina, Marikę i ich troje dzieci. Za Anastazję, Bernarda i czworo ich pociech. Za Aldaryka, Baldwina i Gotarda. Czas zapłacić za grzechy.

Próbuję wrzeszczeć, gdy ostre pazury wbijają się w moje ciało, ale głos więźnie w wyschniętym gardle. Każde monstrum ciągnie w swoją stronę; czuję, jak stawy trzeszczą, a włókna mięśni zaczynają się rozdzielać. Ból jest nie do zniesienia.

Święć się imię Twoje, święć się imię Twoje...

Półświadomie mamroczę słowa zasłyszanej gdzieś modlitwy, próbuję przypomnieć sobie dalszy ciąg. Jeśli jest tam jakiś Bóg, chcę błagać Go o kres tego bezbrzeżnego cierpienia. Myśli jednak mieszają się i nie chcą wznieść ku Niebiosom. Nie potrafię skupić się na tyle, by poprosić o śmierć; i tak nie zostałbym wysłuchany.

Język plącze się i przestaje formułować słowa. Spomiędzy warg wyrywa się żałosny jęk, który milknie nagle jak ucięty. Oczy uciekają mi w głąb czaszki i przestaję widzieć cokolwiek poza iskrami bólu, ale wciąż jestem doskonale świadomy każdego skrawka rozrywanego na fragmenty, krzyczącego bezgłośnie ciała.

Chcę wrzeszczeć, ale nie mogę; nie panuję nad sobą. Nie mam już własnej woli. I nie mam sił. Męka zdaje się trwać wiecznie. Tracę nadzieję na jakikolwiek koniec.

Nagle w ciszy mojego cierpienia rozbrzmiewa dzwon.


***


Zgrzyt klucza w zamku wyrywa mnie z otępienia. Dwaj strażnicy wchodzą i podrywają mnie na nogi. Ból rozlewa się po całym ciele. Kolana się pode mną uginają, więc mężczyźni wloką mnie do wyjścia.

Bóg z tobą! – słyszę z sąsiedniej celi, ale w to nie wierzę.

Wyprowadzają mnie na dziedziniec. Przez zebrany tłum przebiega szmer.

Osiwiał – zauważa ktoś. Inni powtarzają jak echo: – Osiwiał. Kompletnie osiwiał...

Gdyby tylko wiedzieli... Próbuję uśmiechnąć się krzywo. Zamiast tego moje usta zaczynają formułować słowa, których nie chcę pamiętać. Usiłuję je zatrzymać, ale znów nie mam nad sobą władzy.

Za Edwina, za Marikę, za ich troje dzieci. Za Anastazję, za Bernarda, za czworo ich pociech. Za Aldaryka, za Baldwina, za Gotarda. – Chcę przerwać tę żałosną litanię, ale to na nic. – Święć się imię Twoje... Za Edwina, za Marikę, za ich troje dzieci...

Straże ciągną mnie w stronę drewnianego podwyższenia pośrodku placu. Otaczające mnie nienawistne twarze zlewają się w jedną falującą masę. Opuszczam głowę i wbijam wzrok w bruk. Muszę sprawiać wrażenie skruszonego, ale prawda jest taka, że po prostu nie chcę patrzeć na tych ludzi.

Za Aldaryka, za Baldwina...

Wpychają mnie na wąskie stopnie. Potykam się, ale nie pozwalają mi upaść. Wszyscy chcą zobaczyć śmierć, a nie kalectwo starego człowieka. Nie dbam o to. Po ostatniej nocy nie może mnie już spotkać nic gorszego.

– … imię Twoje...

Strażnicy stawiają mnie przodem do wrzącego gniewem tłumu. Któryś podcina mi nogi, kolana uderzają o twarde drewno. Zamykają mnie w dybach. Plują mi w twarz. Słyszę, jak odchodzą.

– … troje dzieci. Za Anastazję, za Bernarda...

Czuję u swego boku obecność kata. Pochyla się nade mną, mówi coś; jego słowa do mnie nie docierają. Mój umysł wypełniają twarze pełne cierpienia i imiona, których nigdy nie poznałem. Przestaję czuć cokolwiek. Powtarzam swoją modlitwę za zmarłych jak mantrę.

Ktoś zwalnia blokadę. 

Święć się imię...

Wizg opadającego ostrza. To ju...


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz