There
goes the siren that warns of the air raid
Then
comes the sound of the guns sending flak
Out
for the scramble we’ve got to get air borne
Got
to get up for the coming attack
Wczoraj wyszedł kolejny numer Magazynu
Histeria, w którym ponownie ukazało się moje konkursowe opowiadanie – choć nie
wiem jeszcze, które miejsce zajęło.
Temat: opowiadanie postapo. Nie
ukrywam, miałam z tym niemały problem, bo nie pisuję takich rzeczy za często –
owszem, od czasu do czasu zdarzy mi się jakaś inwazja zombie, ale chciałam do
tematu podejść trochę inaczej i przede wszystkim bardziej poważnie.
Nieocenioną inspiracją okazała się
piosenka, do której link wrzuciłam powyżej. To właśnie słuchając Iron Maiden
wpadłam na pomysł, który zaowocował powstaniem tekstu, który teraz z
przyjemnością oddaję w Twoje ręce. Miłej lektury!
Dźwięk
syreny przeciwlotniczej rozdarł ciszę nocy, wyrywając ze snu niedobitków z Dywizjonu
Ostatniej Nadziei – teraz nazywanego przez nich samych Dywizjonem Martwej
Nadziei – naprędce sformowanego na skutek niepokojących doniesień o nowym
zagrożeniu, docierających do nich, nim łączność została w tajemniczy sposób
zerwana. W skład jednostki weszli żołnierze należący wcześniej do pięciu
różnych ugrupowań, którzy – wykonując misję na terenie domniemanego
nieprzyjaciela – cudem ocaleli po katastrofalnym nalocie. Gdy powrócili do
bazy, ta była niemal całkowicie zrównana z ziemią.
Garstka lotników
skoczyła na równe nogi, spoglądając po sobie niepewnie. Pozbawieni kontaktu ze
światem, stacjonujący gdzieś na kompletnym odludziu i stłoczeni na ciasnej
przestrzeni ostatniego bunkra, który się do czegokolwiek nadawał, nie widzieli
sensu w wystawianiu straży. Nie mieli na zewnątrz nikogo, kto mógłby zauważyć
nadciągające wrogie siły i wszcząć alarm, by w porę ostrzec towarzyszy. Nie
ulegało jednak wątpliwości, że coś się dzieje – nie było przecież możliwości,
by wszyscy dzielili ten sam koszmar, który wyrwał ich ze snu tak dobrze znanym
odgłosem zwiastującym niebezpieczeństwo lub by ulegli zbiorowemu złudzeniu. Tym
bardziej, że w miarę jak się rozbudzali, dźwięk nie zanikał, lecz stawał się
coraz donośniejszy.
– No dobra, panowie,
trzeba to sprawdzić – zarządził major Dickinson, obecnie dowodzący dywizjonem
jako najwyższy stopniem spośród pozostałych przy życiu żołnierzy.
Kapitan Leyton skinął
głową, wskazując na szeregowych Clive’a i Slaughtera. Cała trójka szybko się
uzbroiła i bez zbędnego ociągania ruszyła na zwiad. Nadeszła ich kolej, by
zaryzykować wyjście na powierzchnię – mimo że poprzednie grupy, które to
zrobiły, nie wróciły. Jednak nie mogli siedzieć bezczynnie. Przegrali wojnę,
lecz w tych zgliszczach świata, w których przyszło im egzystować bez nadziei na
ratunek, dzielili swój los z towarzyszami, i choć już nie było ojczyzny, za
którą mogliby walczyć, wciąż pozostali ludzie – a ich życie było cenne.
***
Szli
ostrożnie w stronę odległego hangaru, który w niezrozumiały sposób przetrwał
wszystkie naloty, i rozglądali się uważnie, choć niewiele mogli zobaczyć – nad
rozoraną przez pociski płytą lotniska unosiła się gęsta mgła znacznie ograniczająca
widoczność. Co prawda tuż poza zasięgiem wzroku mogło czaić się nieznane
zagrożenie, więc konieczna była najwyższa czujność, z drugiej jednak strony
mogli być wdzięczni, że aura litościwie oszczędza im przykrej możliwości
ogarnięcia spojrzeniem ogromu zniszczeń, których dokonały siły wroga w jedynym
domu, jaki obecnie mieli. Macki trującego oparu snuły się leniwie wokół ich
wychudzonych ciał, próbując podstępem wedrzeć się pod ostatnie sprawne
egzemplarze masek gazowych, jakie posiadał ich niewielki oddział. Odgłos syreny
przeciwlotniczej zdawał się wzmagać niemal z każdym krokiem, paradoksalnie
wzbudzając w nich równocześnie niepokój i nadzieję.
Gdy
w końcu osiągnęli cel tej, wydawałoby się, trwającej wieki podróży, ich oczom
ukazały się olbrzymie dwuskrzydłowe wrota z pogiętej blachy, niedomykające się
i wyglądające, jakby zaraz miały odpaść od ściany razem z przerdzewiałymi
zawiasami. Z jakiegoś powodu to za nimi najwyraźniej znajdowało się źródło
dźwięku, który wywiódł ich tak daleko od bazy. Starając się robić jak najmniej
hałasu, otwarli prawe skrzydło drzwi – lewe natychmiast samo poszło w jego
ślady, nie zatrzymywane już przez żadną przeszkodę – i weszli do środka. Gdy
tylko przekroczyli próg, prowadzący ich do tej pory nieznośny jazgot
natychmiast ucichł. Spojrzeli po sobie, zastanawiając się nad tym dziwnym
zjawiskiem, gdy wtem ich uszu dobiegł jakiś dziwny chrobot, dobywający się zza
jedynej maszyny, która pozostała w środku.
Leyton
dał znak towarzyszom. Obaj skinęli głowami i się rozdzielili. Clive zaczął
oddalać się po łuku w prawo, a Slaughter w lewo. Kapitan odczekał chwilę i
ruszył prosto przed siebie, usiłując przeszyć spojrzeniem panujący wewnątrz
półmrok. Stąpając ostrożnie, zbliżył się do bombowca, którym Dickinsonowi udało
się szczęśliwie powrócić z ostatniej misji. Rozejrzał się szybko, by poznać
pozycje towarzyszących mu szeregowych i na migi wydał im rozkaz. Na jego sygnał
wszyscy razem ostrożnie okrążyli samolot i stanęli jak wryci.
Ich
oczom ukazał się zgięty wpół wychudzony stwór o poszarzałej skórze i
niesamowicie długich górnych kończynach, który gmerał w silniku. Chrapliwe
pomruki, które przy tym wydawał i sposób, w jaki poruszał nad wyraz zręcznymi
palcami, przywodził na myśl ostatniego mechanika w dywizjonie, Braina, który
razem z towarzyszami wyszedł na zwiad jakiś czas temu. Niestety, żaden z nich
nie wrócił i do tej pory nie mieli pojęcia, co się z nimi mogło stać.
Monstrum
odwróciło się, widocznie nagle zdając sobie sprawę z ich obecności i ukazało im
potwornie zdeformowaną twarz zaginionego towarzysza. Zawarczało gardłowo,
obnażając ostre zęby, po czym zawyło przeciągle. Z przeciwnej strony hangaru,
gdzie, jak przypuszczali, znajdowała się syrena, odpowiedziało mu kolejne
stworzenie. Znajdujący się najbliżej wyjścia Leyton cofnął się o kilka kroków,
kiwając na towarzyszy. Dostrzegł jednak ich wahanie i obejrzał się,
sprawdzając, co wprawiło ich w takie osłupienie. Nie wierząc własnym oczom,
spróbował choć w przybliżeniu określić, z ilu kiwających się na boki i
powarkujących mutantów składa się żywa ściana, która nagle wyrosła tuż za nim,
jednak to zadanie go przerosło. Wpatrywał się w nieprzerwany mur ciał i powoli
docierało do niego, że oto nadszedł koniec. Rozejrzał się gorączkowo, lecz rozbiegany
wzrok nie mógł odnaleźć żadnej drogi ucieczki.
Spojrzał
na swoich towarzyszy. W pewnej chwili Slaughter, znany wszystkim z niebywałej wprost
szybkości, odbezpieczył broń, niemal niedbale wycelował w swoją głowę i
krzyknął:
–
Nie chcę tak skończyć!
Huk
strzału krótko wybrzmiał w ciszy i zamarł, nie wzbudziwszy żadnego echa. Dwaj
pozostali przy życiu żołnierze przez moment patrzyli na siebie bezradnie nad
jego zwłokami, mimochodem zastanawiając się, czy i oni nie powinni wybrać tego
rozwiązania, nim wydarzy się coś strasznego. Nie trwało to jednak długo – gdy
tylko hałas przebrzmiał, monstra ociężale, lecz nieustępliwie ruszyły w ich
stronę. Leyton w mgnieniu oka podjął decyzję.
–
Clive, do samolotu. Czas na waszą ostatnią misję.
– Ale kapitanie, nie
mogę…
– Bez dyskusji,
żołnierzu. Jeśli ta puszka jeszcze lata, macie ratować swoje życie. To rozkaz. Będę
was osłaniał.
Szeregowy zasalutował
drżącą ręką i ruszył do bombowca. Nie poświęcając mu ani jednej myśli więcej,
Leyton odbezpieczył broń i przygotował się do nieuniknionego starcia. Odmówił w
myślach krótką modlitwę i w pierwszej kolejności zastrzelił stwora, który na
powrót zaczął grzebać w silniku. To rozjuszyło resztę. Głos, który dobył się z
setek rozwścieczonych gardeł, przyprawiłby o drżenie najodważniejszych, lecz
kapitan twardo stał na pozycji.
– Clive! – Rzucił przez
ramię, gdy podkomendny wgramolił się do kokpitu. – Jak odpalicie to ustrojstwo,
załatwcie mnie, zanim oni to zrobią. I tamtych w bazie też, nie mają żadnych
szans. Zrozumiano?
Odpowiedział mu cichy
pomruk, który uznał za potwierdzenie. Zdawał sobie sprawę, jak ogromną
odpowiedzialnością obarcza żołnierza – kazał mu zabić swoich towarzyszy broni.
Uważał jednak, że to najlepsze rozwiązanie. Czymkolwiek były te potwory i
skądkolwiek się wzięły, nie można było ich zabić. Z odrazą przyjrzał się
truchłu z roztrzaskaną przez pocisk czaszką, które właśnie zaczęło gramolić się
z ziemi i strzelił po raz kolejny, by dać więcej czasu jedynemu człowiekowi,
który miał szansę przeżyć.
Warkot maszyny
zagłuszył dźwięki wydawane przez zbliżający się tłum mutantów. Leyton spojrzał na nich hardo i padł na
ziemię bez życia. Clive, ten wrażliwy chłopak do tej pory zawsze chroniony przez
innych, odnalazł w sobie hart ducha, który wcześniej dostrzegł w nim kapitan.
Choć nie było to łatwe, postanowił wypełnić ostatni rozkaz.
Gdy w końcu udało mu
się poruszyć samolot, kilkoma krótkimi seriami z działek skosił najbliższe
rzędy nieustępliwie maszerujących wprost na niego monstrów. Widział, że zaraz z
powrotem się podniosą, lecz wystarczyła mu chwila, by przetoczyć się po nich,
staranować resztę metalowym cielskiem i opuścić hangar. Na zewnątrz jego oczom
ukazał się widok tak straszny, że z trudem opanował drżenie. Jak okiem sięgnąć,
wśród gęstych oparów zewsząd wypełzały kolejne stwory.
Z trudem poderwał
bombowiec w powietrze, jednak gdy tylko znalazł się nad ziemią, natychmiast
ogarnął go niezmącony spokój. Wyszkolenie wzięło górę nad przerażeniem, niemal
automatycznie wyrównał lot i zaczął kołować nad bazą. Długo nie miał okazji
siedzieć za sterami, zwykłych szeregowych nie wysyłano na samodzielne misje,
jednak nie zapomniał, jak to się robi. Otrząsnął się z tych myśli, sprawdził
wszystkie odczyty i przygotował się do swojego pierwszego w życiu – i jak miał
nadzieję ostatniego – prawdziwego bombardowania. Nie mógł uwierzyć, że to robi,
jednak zrozumiał już, że kapitan Leyton miał rację. Ci, którzy zostali na dole,
praktycznie byli już martwi. Zapasy były już na wyczerpaniu, a dziwne mutanty,
które opanowały bazę, w końcu i tak dostałyby się do bunkra. Jedyne, co mógł
zrobić dla towarzyszy, to oszczędzić im strasznego losu, przyspieszając to, co
i tak nieuniknione. Wstrzymał więc oddech i zrobił, co do niego należało,
modląc się, by nikt z Dywizjonu Ostatniej Nadziei tego nie przeżył.
***
Leciał
nad ruinami tego, co kiedyś było jego światem, sam jeden w przestworzach. Gęsta
mgła litościwie zasłoniła przed jego wzrokiem zgliszcza, które okrutna wojna
pozostawiła na ziemi jego ukochanej ojczyzny. Teraz właściwie ta ojczyzna już
nie istniała. Nie było ludzi, którzy ją zbudowali, nie pozostał po nich ślad
poza zimnymi stertami osmalonych, rozłupanych kamieni, między którymi snuły się
niewyraźne sylwetki.
Widząc to, Clive
zwiększył pułap i spojrzał na wskaźnik paliwa. Wiedział, że niedługo się
skończy, lecz nie chciał lądować. Nie było po co. Nie miał zamiaru wchodzić
między wrogów po to, by odebrać sobie życie jak Slaughter albo skończyć jak
pozostali towarzysze. Wolał lecieć przed siebie, póki mógł, choćby miał się
rozbić i zginąć okrutną śmiercią. I tak byłaby lepsza niż to, co czekało go na
tym pustym, strasznym świecie, pozbawionym nie tylko przyszłości, ale odciętym
od przeszłości i teraźniejszości. Nie było tu już niczego, dla czego warto by
żyć – poza niezmierzoną przestrzenią wokół.
Kochał tę przestrzeń, w
ostatniej chwili swego życia chciał poczuć ją wszystkimi zmysłami. Tak było
zawsze, dlatego w spokojnych czasach zrezygnował ze studiów, które dawały mu
ogromne możliwości, i wstąpił do armii. Gdy wybuchła wojna, był jeszcze żółtodziobem
w trakcie szkolenia. Ukończył je w przyspieszonym tempie, jeśli można to tak
nazwać. Pewnej nocy zostali ewakuowani z ośrodka szkoleniowego i rozesłani do
baz w całym kraju. Następnego dnia ośrodek został zrównany z ziemią przez
wrogie siły. Resztę umiejętności nabył od starszych towarzyszy.
Teraz nie miało to już
żadnego znaczenia.
Dotarł
nad ocean. Kilka kilometrów od brzegu skończyło mu się paliwo. Samolot nadal
szybował na wschód. Clive całe wieki stąpał po ziemi wiecznie spowitej przez
trujące opary i śnił o tym, by przed końcem świata ostatni raz zobaczyć, jak
słońce wstaje nad horyzontem. Koniec świata musiał już się wydarzyć, ale on
wciąż jeszcze żył i oto wreszcie stanął przed szansą, by spełnić to niewinne marzenie.
***
W
niezmąconej ciszy poranka pierwsze promienie padły na zmatowiałe skrzydło
skierowane do góry. Drugie celowało w dół. Maszyna bezszelestnie opadała w
szaleńczym korkociągu. Wirujący wciąż szybciej i szybciej dziób wbił się w
nieruchomy opar wiszący nad wodą, a potem przebił jej nieruchomą taflę z
głośnym pluskiem. Po chwili niezmącona cisza powróciła. Koniec świata się
wydarzył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz