28 maja 2019

Dywizjon Martwej Nadziei

There goes the siren that warns of the air raid
Then comes the sound of the guns sending flak
Out for the scramble we’ve got to get air borne
Got to get up for the coming attack

Wczoraj wyszedł kolejny numer Magazynu Histeria, w którym ponownie ukazało się moje konkursowe opowiadanie – choć nie wiem jeszcze, które miejsce zajęło.
Temat: opowiadanie postapo. Nie ukrywam, miałam z tym niemały problem, bo nie pisuję takich rzeczy za często – owszem, od czasu do czasu zdarzy mi się jakaś inwazja zombie, ale chciałam do tematu podejść trochę inaczej i przede wszystkim bardziej poważnie.
Nieocenioną inspiracją okazała się piosenka, do której link wrzuciłam powyżej. To właśnie słuchając Iron Maiden wpadłam na pomysł, który zaowocował powstaniem tekstu, który teraz z przyjemnością oddaję w Twoje ręce. Miłej lektury!



            Dźwięk syreny przeciwlotniczej rozdarł ciszę nocy, wyrywając ze snu niedobitków z Dywizjonu Ostatniej Nadziei – teraz nazywanego przez nich samych Dywizjonem Martwej Nadziei – naprędce sformowanego na skutek niepokojących doniesień o nowym zagrożeniu, docierających do nich, nim łączność została w tajemniczy sposób zerwana. W skład jednostki weszli żołnierze należący wcześniej do pięciu różnych ugrupowań, którzy – wykonując misję na terenie domniemanego nieprzyjaciela – cudem ocaleli po katastrofalnym nalocie. Gdy powrócili do bazy, ta była niemal całkowicie zrównana z ziemią.
Garstka lotników skoczyła na równe nogi, spoglądając po sobie niepewnie. Pozbawieni kontaktu ze światem, stacjonujący gdzieś na kompletnym odludziu i stłoczeni na ciasnej przestrzeni ostatniego bunkra, który się do czegokolwiek nadawał, nie widzieli sensu w wystawianiu straży. Nie mieli na zewnątrz nikogo, kto mógłby zauważyć nadciągające wrogie siły i wszcząć alarm, by w porę ostrzec towarzyszy. Nie ulegało jednak wątpliwości, że coś się dzieje – nie było przecież możliwości, by wszyscy dzielili ten sam koszmar, który wyrwał ich ze snu tak dobrze znanym odgłosem zwiastującym niebezpieczeństwo lub by ulegli zbiorowemu złudzeniu. Tym bardziej, że w miarę jak się rozbudzali, dźwięk nie zanikał, lecz stawał się coraz donośniejszy.
– No dobra, panowie, trzeba to sprawdzić – zarządził major Dickinson, obecnie dowodzący dywizjonem jako najwyższy stopniem spośród pozostałych przy życiu żołnierzy.
Kapitan Leyton skinął głową, wskazując na szeregowych Clive’a i Slaughtera. Cała trójka szybko się uzbroiła i bez zbędnego ociągania ruszyła na zwiad. Nadeszła ich kolej, by zaryzykować wyjście na powierzchnię – mimo że poprzednie grupy, które to zrobiły, nie wróciły. Jednak nie mogli siedzieć bezczynnie. Przegrali wojnę, lecz w tych zgliszczach świata, w których przyszło im egzystować bez nadziei na ratunek, dzielili swój los z towarzyszami, i choć już nie było ojczyzny, za którą mogliby walczyć, wciąż pozostali ludzie – a ich życie było cenne.

***

            Szli ostrożnie w stronę odległego hangaru, który w niezrozumiały sposób przetrwał wszystkie naloty, i rozglądali się uważnie, choć niewiele mogli zobaczyć – nad rozoraną przez pociski płytą lotniska unosiła się gęsta mgła znacznie ograniczająca widoczność. Co prawda tuż poza zasięgiem wzroku mogło czaić się nieznane zagrożenie, więc konieczna była najwyższa czujność, z drugiej jednak strony mogli być wdzięczni, że aura litościwie oszczędza im przykrej możliwości ogarnięcia spojrzeniem ogromu zniszczeń, których dokonały siły wroga w jedynym domu, jaki obecnie mieli. Macki trującego oparu snuły się leniwie wokół ich wychudzonych ciał, próbując podstępem wedrzeć się pod ostatnie sprawne egzemplarze masek gazowych, jakie posiadał ich niewielki oddział. Odgłos syreny przeciwlotniczej zdawał się wzmagać niemal z każdym krokiem, paradoksalnie wzbudzając w nich równocześnie niepokój i nadzieję.
            Gdy w końcu osiągnęli cel tej, wydawałoby się, trwającej wieki podróży, ich oczom ukazały się olbrzymie dwuskrzydłowe wrota z pogiętej blachy, niedomykające się i wyglądające, jakby zaraz miały odpaść od ściany razem z przerdzewiałymi zawiasami. Z jakiegoś powodu to za nimi najwyraźniej znajdowało się źródło dźwięku, który wywiódł ich tak daleko od bazy. Starając się robić jak najmniej hałasu, otwarli prawe skrzydło drzwi – lewe natychmiast samo poszło w jego ślady, nie zatrzymywane już przez żadną przeszkodę – i weszli do środka. Gdy tylko przekroczyli próg, prowadzący ich do tej pory nieznośny jazgot natychmiast ucichł. Spojrzeli po sobie, zastanawiając się nad tym dziwnym zjawiskiem, gdy wtem ich uszu dobiegł jakiś dziwny chrobot, dobywający się zza jedynej maszyny, która pozostała w środku.
            Leyton dał znak towarzyszom. Obaj skinęli głowami i się rozdzielili. Clive zaczął oddalać się po łuku w prawo, a Slaughter w lewo. Kapitan odczekał chwilę i ruszył prosto przed siebie, usiłując przeszyć spojrzeniem panujący wewnątrz półmrok. Stąpając ostrożnie, zbliżył się do bombowca, którym Dickinsonowi udało się szczęśliwie powrócić z ostatniej misji. Rozejrzał się szybko, by poznać pozycje towarzyszących mu szeregowych i na migi wydał im rozkaz. Na jego sygnał wszyscy razem ostrożnie okrążyli samolot i stanęli jak wryci.
            Ich oczom ukazał się zgięty wpół wychudzony stwór o poszarzałej skórze i niesamowicie długich górnych kończynach, który gmerał w silniku. Chrapliwe pomruki, które przy tym wydawał i sposób, w jaki poruszał nad wyraz zręcznymi palcami, przywodził na myśl ostatniego mechanika w dywizjonie, Braina, który razem z towarzyszami wyszedł na zwiad jakiś czas temu. Niestety, żaden z nich nie wrócił i do tej pory nie mieli pojęcia, co się z nimi mogło stać.
            Monstrum odwróciło się, widocznie nagle zdając sobie sprawę z ich obecności i ukazało im potwornie zdeformowaną twarz zaginionego towarzysza. Zawarczało gardłowo, obnażając ostre zęby, po czym zawyło przeciągle. Z przeciwnej strony hangaru, gdzie, jak przypuszczali, znajdowała się syrena, odpowiedziało mu kolejne stworzenie. Znajdujący się najbliżej wyjścia Leyton cofnął się o kilka kroków, kiwając na towarzyszy. Dostrzegł jednak ich wahanie i obejrzał się, sprawdzając, co wprawiło ich w takie osłupienie. Nie wierząc własnym oczom, spróbował choć w przybliżeniu określić, z ilu kiwających się na boki i powarkujących mutantów składa się żywa ściana, która nagle wyrosła tuż za nim, jednak to zadanie go przerosło. Wpatrywał się w nieprzerwany mur ciał i powoli docierało do niego, że oto nadszedł koniec. Rozejrzał się gorączkowo, lecz rozbiegany wzrok nie mógł odnaleźć żadnej drogi ucieczki.
            Spojrzał na swoich towarzyszy. W pewnej chwili Slaughter, znany wszystkim z niebywałej wprost szybkości, odbezpieczył broń, niemal niedbale wycelował w swoją głowę i krzyknął:
            – Nie chcę tak skończyć!
            Huk strzału krótko wybrzmiał w ciszy i zamarł, nie wzbudziwszy żadnego echa. Dwaj pozostali przy życiu żołnierze przez moment patrzyli na siebie bezradnie nad jego zwłokami, mimochodem zastanawiając się, czy i oni nie powinni wybrać tego rozwiązania, nim wydarzy się coś strasznego. Nie trwało to jednak długo – gdy tylko hałas przebrzmiał, monstra ociężale, lecz nieustępliwie ruszyły w ich stronę. Leyton w mgnieniu oka podjął decyzję.
            – Clive, do samolotu. Czas na waszą ostatnią misję.
– Ale kapitanie, nie mogę…
– Bez dyskusji, żołnierzu. Jeśli ta puszka jeszcze lata, macie ratować swoje życie. To rozkaz. Będę was osłaniał.
Szeregowy zasalutował drżącą ręką i ruszył do bombowca. Nie poświęcając mu ani jednej myśli więcej, Leyton odbezpieczył broń i przygotował się do nieuniknionego starcia. Odmówił w myślach krótką modlitwę i w pierwszej kolejności zastrzelił stwora, który na powrót zaczął grzebać w silniku. To rozjuszyło resztę. Głos, który dobył się z setek rozwścieczonych gardeł, przyprawiłby o drżenie najodważniejszych, lecz kapitan twardo stał na pozycji.
– Clive! – Rzucił przez ramię, gdy podkomendny wgramolił się do kokpitu. – Jak odpalicie to ustrojstwo, załatwcie mnie, zanim oni to zrobią. I tamtych w bazie też, nie mają żadnych szans. Zrozumiano?
Odpowiedział mu cichy pomruk, który uznał za potwierdzenie. Zdawał sobie sprawę, jak ogromną odpowiedzialnością obarcza żołnierza – kazał mu zabić swoich towarzyszy broni. Uważał jednak, że to najlepsze rozwiązanie. Czymkolwiek były te potwory i skądkolwiek się wzięły, nie można było ich zabić. Z odrazą przyjrzał się truchłu z roztrzaskaną przez pocisk czaszką, które właśnie zaczęło gramolić się z ziemi i strzelił po raz kolejny, by dać więcej czasu jedynemu człowiekowi, który miał szansę przeżyć.
Warkot maszyny zagłuszył dźwięki wydawane przez zbliżający się tłum mutantów.  Leyton spojrzał na nich hardo i padł na ziemię bez życia. Clive, ten wrażliwy chłopak do tej pory zawsze chroniony przez innych, odnalazł w sobie hart ducha, który wcześniej dostrzegł w nim kapitan. Choć nie było to łatwe, postanowił wypełnić ostatni rozkaz.
Gdy w końcu udało mu się poruszyć samolot, kilkoma krótkimi seriami z działek skosił najbliższe rzędy nieustępliwie maszerujących wprost na niego monstrów. Widział, że zaraz z powrotem się podniosą, lecz wystarczyła mu chwila, by przetoczyć się po nich, staranować resztę metalowym cielskiem i opuścić hangar. Na zewnątrz jego oczom ukazał się widok tak straszny, że z trudem opanował drżenie. Jak okiem sięgnąć, wśród gęstych oparów zewsząd wypełzały kolejne stwory.
Z trudem poderwał bombowiec w powietrze, jednak gdy tylko znalazł się nad ziemią, natychmiast ogarnął go niezmącony spokój. Wyszkolenie wzięło górę nad przerażeniem, niemal automatycznie wyrównał lot i zaczął kołować nad bazą. Długo nie miał okazji siedzieć za sterami, zwykłych szeregowych nie wysyłano na samodzielne misje, jednak nie zapomniał, jak to się robi. Otrząsnął się z tych myśli, sprawdził wszystkie odczyty i przygotował się do swojego pierwszego w życiu – i jak miał nadzieję ostatniego – prawdziwego bombardowania. Nie mógł uwierzyć, że to robi, jednak zrozumiał już, że kapitan Leyton miał rację. Ci, którzy zostali na dole, praktycznie byli już martwi. Zapasy były już na wyczerpaniu, a dziwne mutanty, które opanowały bazę, w końcu i tak dostałyby się do bunkra. Jedyne, co mógł zrobić dla towarzyszy, to oszczędzić im strasznego losu, przyspieszając to, co i tak nieuniknione. Wstrzymał więc oddech i zrobił, co do niego należało, modląc się, by nikt z Dywizjonu Ostatniej Nadziei tego nie przeżył.

***

            Leciał nad ruinami tego, co kiedyś było jego światem, sam jeden w przestworzach. Gęsta mgła litościwie zasłoniła przed jego wzrokiem zgliszcza, które okrutna wojna pozostawiła na ziemi jego ukochanej ojczyzny. Teraz właściwie ta ojczyzna już nie istniała. Nie było ludzi, którzy ją zbudowali, nie pozostał po nich ślad poza zimnymi stertami osmalonych, rozłupanych kamieni, między którymi snuły się niewyraźne sylwetki.
Widząc to, Clive zwiększył pułap i spojrzał na wskaźnik paliwa. Wiedział, że niedługo się skończy, lecz nie chciał lądować. Nie było po co. Nie miał zamiaru wchodzić między wrogów po to, by odebrać sobie życie jak Slaughter albo skończyć jak pozostali towarzysze. Wolał lecieć przed siebie, póki mógł, choćby miał się rozbić i zginąć okrutną śmiercią. I tak byłaby lepsza niż to, co czekało go na tym pustym, strasznym świecie, pozbawionym nie tylko przyszłości, ale odciętym od przeszłości i teraźniejszości. Nie było tu już niczego, dla czego warto by żyć – poza niezmierzoną przestrzenią wokół.
Kochał tę przestrzeń, w ostatniej chwili swego życia chciał poczuć ją wszystkimi zmysłami. Tak było zawsze, dlatego w spokojnych czasach zrezygnował ze studiów, które dawały mu ogromne możliwości, i wstąpił do armii. Gdy wybuchła wojna, był jeszcze żółtodziobem w trakcie szkolenia. Ukończył je w przyspieszonym tempie, jeśli można to tak nazwać. Pewnej nocy zostali ewakuowani z ośrodka szkoleniowego i rozesłani do baz w całym kraju. Następnego dnia ośrodek został zrównany z ziemią przez wrogie siły. Resztę umiejętności nabył od starszych towarzyszy.
Teraz nie miało to już żadnego znaczenia.
            Dotarł nad ocean. Kilka kilometrów od brzegu skończyło mu się paliwo. Samolot nadal szybował na wschód. Clive całe wieki stąpał po ziemi wiecznie spowitej przez trujące opary i śnił o tym, by przed końcem świata ostatni raz zobaczyć, jak słońce wstaje nad horyzontem. Koniec świata musiał już się wydarzyć, ale on wciąż jeszcze żył i oto wreszcie stanął przed szansą, by spełnić to niewinne marzenie.

***

            W niezmąconej ciszy poranka pierwsze promienie padły na zmatowiałe skrzydło skierowane do góry. Drugie celowało w dół. Maszyna bezszelestnie opadała w szaleńczym korkociągu. Wirujący wciąż szybciej i szybciej dziób wbił się w nieruchomy opar wiszący nad wodą, a potem przebił jej nieruchomą taflę z głośnym pluskiem. Po chwili niezmącona cisza powróciła. Koniec świata się wydarzył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz