27 sierpnia 2019

Sprawa bez końca


Przypomniało mi się o opowiadaniu, które napisałam w roku akademickim na konkurs zorganizowany na stulecie AGH. Dlaczego do tej pory go nie opublikowałam – a skoro nie wygrało, nic przecież nie stoi na przeszkodzie – nie mam pojęcia. Nie jest szczególnie udane, nigdy nie byłam dobra w kryminały, ale nie jest też tak całkiem złe (chyba). Zresztą, ocenę zostawiam Tobie.



            Ciało znaleziono w A-0. Dziwne miejsce na scenę zbrodni, gdybyście mnie spytali. Zwłaszcza, że to nie był teren profesora Komuckiego. Co tam robił? Tego nikt nie wiedział. Co prawda – według plotek – zwłoki ułożone były w sposób tak jawnie urągający czci zmarłego, że wszystko, łącznie z miejscem, zdawało się stanowić składowe jakiegoś upiornego żartu, jednak w żaden sposób nie rzucało to choćby wątłego światła na całą sprawę. Powiem więcej – z mojej perspektywy, choć chyba byłem jednym z niewielu, okoliczności całego zajścia jeszcze bardziej wszystko komplikowały.
            Policja szybko złapała domniemanego sprawcę. Tak się składa, że wszystkie poszlaki – a było ich naprawdę dużo, co w mym przekonaniu obrażało jego inteligencję – wskazywały na mojego serdecznego przyjaciela, Jacka Wazowskiego. Znaliśmy się od szczeniaka i jakkolwiek daleki jestem od stwierdzenia, że jeden o drugim wiedział absolutnie wszystko, nigdy bym nie uwierzył, że mógłby on być zdolny do popełnienia morderstwa, choćby w afekcie. Owszem, potrafił być zapalczywy, ale nie do tego stopnia.
            Ta być może naiwna wiara w ludzi i zaślepienie detektywów z wydziału zabójstw – przekonanych, że pojmali już winnego – doprowadziły do tego, że postanowiłem osobiście zbadać sprawę. Słyszało się tu i ówdzie pogłoski, jakoby przyczyną zbrodni miał być spór o jakiś tajemniczy projekt, nad którym Wazowski ostatnio pracował. Wysłuchując plotek nie sposób jednak dowiedzieć się niczego pewnego, choć zwykle tkwi w nich jakieś ziarno prawdy, bezpiecznie spoczywające w szczelnie otulającym je kokonie wierutnych bzdur i cudzych wymysłów. Musiałem zatem sam dotrzeć do informacji, które pozwoliłyby mi spojrzeć na rzecz całą świeżym okiem i choćby zbliżyć się do prawdy.
            Podążając jeszcze świeżym tropem skądinąd dobrze mi znanych, splamionych krwią znoszonych trampek z poczynionymi flamastrem wymyślnymi bazgrołami na gumowych czubkach i charakterystycznymi kolorowymi sznurówkami – jedna z nich była fioletowa, zaś druga jadowicie zielona, nie sposób więc było pomylić te buty z jakimikolwiek innymi, zwłaszcza gdy widywało się je tak często – udałem się do gmachu Biblioteki Głównej, gdzie, jak mi wiadomo, Wazowski spędzał ostatnio niemal cały swój wolny czas. Już obmyślałem chytry plan, jak podejść bibliotekarza, by uznał za słuszne wyjawić mi tak potrzebne informacje, gdy dostrzegłem przy kontuarze starostę mojego rocznika. Miałem szczęście – Zenuś Śmiałecki, ten niepozorny, wiecznie uśmiechnięty chłopak potrafił sobie zjednać każdego, co pozwalało mu wywalczyć wszystko, o co zabiegał, czasem nawet jeszcze więcej. Wiedziałem, że z jego pomocą – a na nią zawsze można było liczyć – uzyskam to, na czym mi zależy, niemal nie kiwnąwszy palcem.
Widząc, że  chwilowo jesteśmy  sami, szybko wyjaśniłem koledze, w czym rzecz. Śmiałecki słuchał uważnie, przyglądając mi się badawczo, jak gdyby chciał ustalić, czy aby na pewno nie próbuję wkręcić go w jakąś hecę. Widocznie nie doszukawszy się na mojej twarzy śladu fałszu, skinął głową ze zrozumieniem i przyrzekł zrobić, co w jego mocy, bym dowiedział się, jakie pozycje tak zajmowały uwagę mego aresztowanego przyjaciela, że gotów był niemal zamieszkać w bibliotece.
Powinniście zobaczyć w akcji tego mistrza perswazji. Przysłuchując się, jak chłopak umiejętnie przedstawia zaintrygowanemu bibliotekarzowi swoje racje, nie miałem wątpliwości, że raczej prędzej niż później urobi go, jak tylko zechce. W tamtej chwili stało się dla mnie jasne ponad wszelką wątpliwość, w jaki sposób nasz starosta potrafi tyle osiągnąć na polu stosunków międzyludzkich. Miał do tego niezaprzeczalny dar – co więcej, potrafił go należycie wykorzystać. Nim minął kwadrans, siedziałem już w czytelni, a na stole przede mną piętrzył się stos publikacji naukowych z dziedziny energetyki jądrowej. Przeglądając je pobieżnie, zauważyłem pewną prawidłowość. Otóż we wszystkich figurowało nazwisko świętej pamięci profesora Antoniego Komuckiego. W większości przypadków był on autorem lub współautorem, niekiedy tylko wymieniano go jedynie jako członka zespołu prowadzącego kolejne badania, których temat był dla mnie równie zrozumiały co podręcznik do fizyki kwantowej pisany po chińsku. Gdybym spróbował zagłębiać się w szczegóły, mój umysł pewnie szybko uległby przegrzaniu i nie byłoby ze mnie żadnego pożytku, dlatego też zacząłem analizować jedynie to, co było dla mnie względnie zrozumiałe.
Stosunkowo szybko osiągnąłem zaskakujące rezultaty moich dociekań. Odkryłem mianowicie, że jakkolwiek opisane badania dotyczyły różnych zagadnień, zasadniczo zdążały w podobnym kierunku. Mimo to znacząco różniły się wynikami, co było dość zastanawiające, zwłaszcza gdy wzięło się pod uwagę, że Komucki brał udział we wszystkich.  Dziwiło to tym bardziej, że profesor był powszechnie znany ze swoich licznych wybitnych osiągnięć naukowych. Nie rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi – energetyka nie była i nigdy nie będzie moją dziedziną – lecz domyślałem się, że Wazowski również zwrócił na to uwagę. Być może zaintrygowało go to do tego stopnia, że zaczął sam pracować nad którymś z zagadnień? Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Być może jednak był ktoś, kto potrafiłby mi wszystko rozjaśnić.
Przeglądając opracowania, obok Komuckiego wielokrotnie natknąłem się na nazwisko emerytowanego już profesora Eugeniusza Mieszczkowskiego. Również o nim swego czasu było głośno, gdy dokonał jakiegoś niezwykłego przełomu, który ponoć zaoszczędził jego kolegom wielu lat badań. Co prawda nie interesowałem się tą sprawą, nie znałem więc szczegółów, ale uznałem, że warto by było porozmawiać z tym człowiekiem. Być może on będzie potrafił powiedzieć mi coś więcej o Komuckim.
Skorzystałem niemal ze wszystkich znanych tylko studentom sztuczek, nim w końcu udało mi się zdobyć kontakt do starego profesora. Gdy zadzwoniłem, okazało się, że mieszka on stosunkowo niedaleko i najwyraźniej posiada nadmiar wolnego czasu. Zaprosił mnie na herbatę, z czego natychmiast skwapliwie skorzystałem, w duchu dziękując losowi za nadarzającą się okazję do zdobycia nowych informacji. Ruszyłem w drogę, układając sobie w głowie scenariusz tego spotkania. Jak można się było tego spodziewać, wszystko potoczyło się zupełnie innym torem, niż przewidywałem.
– A, Komucki. – Westchnął Mieszczkowski z grymasem niechęci, kiedy od progu zadałem mu gnębiące mnie pytanie. Jego wzrok nieco zmętniał, gdy obudziły się wspomnienia, schowane gdzieś w zakamarkach świadomości. – Stare dzieje. W osiemdziesiątym pierwszym, kiedy ten… – Zastanowił się chwilę, po czym machnął ręką, widocznie nie mogąc znaleźć cenzuralnego słowa, które wyraziłoby jego odczucia. – Kiedy wprowadzili stan wojenny, uczelnia przyłączyła się do strajków. To był nasz obowiązek, walczyć o wolność. Wszyscy tak czuliśmy i walczyliśmy na swój sposób. Tylko Komucki nie. Sprzeciwiał się jakiemukolwiek udziałowi w tym, co się wtedy działo. Chodziły słuchy, że współpracował z SB. To by wyjaśniało, dlaczego tak zapamiętale dążył do rozwiązania „Solidarności” na AGH. Nie udało mu się nic osiągnąć. – Umilkł na moment. – Potem jakoś się uspokoił, wydawało się, że przeszedł na właściwą stronę. W latach dziewięćdziesiątych dużo razem pracowaliśmy. Nawet dobrze nam szło, ale jeśli mam być szczery, nigdy do końca mu nie zaufałem. Niektórzy przypuszczali, że po cichu pracował dla Rosjan… Nie wiem, czy w to wierzę, ale faktem jest, że nie raz i nie dwa widywałem go z jakimiś podejrzanymi jegomościami… A badania, w  których brał udział, przeważnie przynosiły dość nieoczekiwane rezultaty. Nie będę panu narzucał własnego zdania na ten temat, młody człowieku, niech pan sam wyciągnie stosowne wnioski.
Po tym, co powiedział Mieszczkowski, oczywistym stało się dla mnie, że jego niezbyt lubiany kolega z katedry – prawdopodobnie rosyjski szpieg – najpewniej sabotował pracę naukowców z własnego zespołu. Właściwe efekty trafiały zapewne w cudze ręce, a oni zostawali z niczym. To by wyjaśniało te rozbieżności… Co więcej, pasowało też do teorii, która zaczęła się powoli kształtować w mojej głowie. O ile mi wiadomo, Komucki w jakiś sposób nadzorował projekt Jacka, który pewnie nie wiedział tego co ja o jego przeszłości. Przypuszczam, że zaczął się domyślać dopiero w momencie, gdy odkrył, iż profesor czeka tylko na coś konkretnego, co mógłby sprzedać swojemu mocodawcy. Wszystko to układało się w spójną i logiczną całość, niemniej wciąż nie potrafiłem pojąć, jak coś tak błahego mogłoby pchnąć Wazowskiego do popełnienia zbrodni. Musiało się za tym kryć coś jeszcze,. Jedynym sensownym wyjaśnieniem, jakie przyszło mi na myśl, gdy się nad tym głębiej zastanowiłem, byłoby, gdyby badania przyniosły tak przełomowe wyniki, że dostanie się ich w niepowołane ręce mogłoby stanowić poważne niebezpieczeństwo dla ludzkości. Nie mieściło mi się to w głowie, niemniej doszedłem do wniosku, że tylko poważne zagrożenie mogłoby doprowadzić mojego przyjaciela do ostateczności.
Gubiłem się w domysłach, próbując znaleźć inne wytłumaczenie i udowadniając sam sobie, że się mylę. Wmawiałem sobie, że popadam w paranoję, równocześnie nie mogąc pozbyć się uczucia, że przez ciekawość wpakowałem się w nieliche tarapaty i coraz bardziej żałując, że nie odpuściłem i nie zostawiłem pracy śledczej ludziom, którzy się na niej znają. Jednak teraz, kiedy zabrnąłem już tak daleko, nie mogłem się wycofać, wewnętrzny przymus wiódł mnie krętą ścieżką ku prawdzie. Musiałem ją poznać, choć zaczynałem się bać. Nie wydawało się to już tak proste i oczywiste, jak jeszcze kilka godzin temu, gdy rozpoczynałem moje amatorskie śledztwo. Być może podejmowałem niepotrzebne ryzyko, jednak gdy pomyślałem o Wazowskim zamkniętym w areszcie z najgorszymi zakapiorami, miało to absolutnie drugorzędne znaczenie.  Ze wszystkich sił pragnąłem dowiedzieć się, czy trafił tam słusznie – a jeśli nie, moim obowiązkiem był zrobić co w mojej mocy, by jakoś mu pomóc.
Prowadziłem ten wewnętrzny dialog, siedząc na ławce w samym sercu Miasteczka Studenckiego, gdy kątem oka dostrzegłem, że ktoś się do mnie zbliża. Uniosłem głowę i spojrzałem na nieoczekiwanego towarzysza. To był Julek Rybnicki, współlokator Jacka. Znaliśmy się dość dobrze – jak można się łatwo domyślić, widywaliśmy się całkiem często, gdy gościłem w ich pokoju – mimo to nie przypuszczałbym, że jest jakiś szczególny powód, dla którego mógłby chcieć się ze mną spotkać. Najwyraźniej takowy jednak istniał, ponieważ Franek zmierzał ku mnie zdecydowanym krokiem człowieka, który ma misję do wykonania. Powitawszy mnie zdawkowym skinieniem głowy, przysiadł obok z ciężkim westchnieniem. Odniosłem wrażenie, że uszła z niego cała para, chłopak wydał się nagle zupełnie zagubiony. Mimo to na jego twarzy odmalowało się zdecydowanie, gdy dyskretnie podsunął mi niewielki pakunek. Prawdę mówiąc, w zaistniałych okolicznościach nie wyglądało to najlepiej. Spodziewałem się, że zaraz usłyszę coś, co nie spodoba mi się w najmniejszym nawet stopniu. Mogłem uciec, pozbywając się w ten sposób problemu, jednak ciekawość okazała się silniejsza.
– Wiesz, co z nim? – Zapytał cicho, rozglądając się ukradkiem. Nie czekał na odpowiedź, wyraźnie chciał jak najszybciej zrzucić spoczywający na nim ciężar. – Prosił, żebym ci to przekazał, jeśli coś się stanie. Powiedział, że ty będziesz umiał sobie z tym poradzić.
Nie dodał nic więcej. Wstał jak gdyby nigdy nic i oddalił się szybko, zostawiając mnie zupełnie oniemiałego. Paczuszka, którą mi wręczył, ciążyła mi w kieszeni w znajomy sposób, pozwalając domyślić się, z czym mam do czynienia. Nie chciałem zagłębiać się dalej w to bagno, w które wdepnąłem przez własną głupotę, wiedziałem jednak, że przyjaciel nie narażałby mnie na niebezpieczeństwo, gdyby nie było to jedyne możliwe rozwiązanie – o czym dobitnie świadczył już sam fakt, że do tej pory nie miałem pojęcia o jego tajemniczych badaniach – więc nie mogłem zawieść jego zaufania. Potrzebował mnie, być może bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Musiałem stanąć na wysokości zadania, jakiekolwiek by ono nie było, niezależnie od konsekwencji – łącznie z tymi prawnymi. Aż nazbyt dobrze byłem bowiem świadom faktu, że niezależnie od tego, w czego posiadaniu się właśnie znalazłem, powinienem niezwłocznie oddać to w ręce stróżów prawa, zamiast bezmyślnie spełniać prośbę Wazowskiego. Swoją drogą, nie wiedziałem nawet, na czym ta prośba miałaby polegać, lecz jeszcze nim sobie to w pełni uświadomiłem, podjąłem decyzję, że postaram się tego dowiedzieć.
Jak na skrzydłach pomknąłem do akademika i zamknąłem się w swoim pokoju – w jaskini, jak nazwaliby go niektórzy, widząc szczelnie zasłonięte okna i cały sprzęt, który tam zgromadziłem. Teraz, gdy zamierzałem z rozmysłem złamać prawo – i prawdopodobnie wpakować się w jeszcze poważniejsze tarapaty, niż mi się to udało do tej pory – byłem szczególnie zadowolony z faktu, że w tym roku akademickim postanowiłem mieszkać sam. Nie chciałbym, by ktokolwiek wiedział o tym, co robię… Choć prawdę mówiąc sam tego nie wiedziałem. I czułem, że nie może się to dobrze skończyć, ale już nie było odwrotu.
Przekręciwszy klucz po raz drugi, wyjąłem tajemniczą paczuszkę z kieszeni. Szybko uporałem się z przeźroczystą taśmą i zwykłym szarym papierem – doprawdy, kto trzyma w akademiku papier do pakowania? – i wyjąłem przenośny dysk. Zupełnie tak jak się tego spodziewałem. Naturalnie, kiedy podpiąłem go do komputera, okazało się, że jest chroniony hasłem. Ponieważ dobrze znałem Jacka, a on mnie, dobrałem się do zawartości bez większego wysiłku – spryciarz, pewnie od początku był przygotowany na ewentualność, że coś pójdzie nie tak i będzie musiał zdać się na mnie. Niewielkim zaskoczeniem był fakt, że pliki, które znajdowały się na dysku, były zaszyfrowane. Przeglądając je jeden po drugim zastanawiałem się, czy naprawdę muszę szukać klucza i zapoznawać się z ich zawartością, gdy natknąłem się na dokument zatytułowany „Skojarzewski”. Wlepiłem wzrok w swoje nazwisko widoczne na ekranie, próbując wmówić sobie, że tak naprawdę nie chcę wiedzieć. Nic to nie dało. Powoli przesunąłem kursor, zawahałem się na ułamek sekundy, po czym zacisnąłem powieki i kliknąłem. Niezależnie od tego, jaką niepożądaną wiadomość zostawił mi Wazowski, musiałem poznać jej treść. Czułem się w obowiązku zrobić dokładnie to, czego ode mnie oczekiwał, choćby było to niezgodne z prawem, a nawet z moimi własnymi przekonaniami. Ufałem mu do tego stopnia, że w głębi duszy byłem absolutnie pewien, iż nie mógłby postawić przede mną zadania z jakichkolwiek względów niewykonalnego. Czując ogarniającą mnie pewność, odetchnąłem głęboko i rozwarłem powieki.

Franku!
Nie szukaj klucza, nie próbuj odkryć, co się stało. To zbyt niebezpieczne. Musisz zniszczyć te pliki, rozumiesz? Musisz!

            I tyle. Nic więcej. Jak bardzo zależało mu na dochowaniu tajemnicy, skoro nawet mnie nie chciał nią obarczać… Wynikało z tego jasno, że nad czymkolwiek Jacek pracował pod okiem profesora Komuckiego, rzeczywiście musiało to być coś przełomowego. I jak najbardziej niebezpiecznego, to też nie ulegało wątpliwości. Chciałem spełnić prośbę przyjaciela i powalczyć z zabezpieczeniami tylko na tyle, by zniknął wszelki ślad po danych zapisanych na dysku, jednak coś mnie powstrzymywało. Skoro poświęcił badaniom tyle czasu, musiał oczekiwać wyników, które mimo stwarzanego zagrożenia przyniosłyby też jakieś korzyści. I nie chodziło tu o rzeczy tak nieistotne jak sława czy bogactwo. Owszem, każdy chciałby na nie zasłużyć, ale dla Wazowskiego nigdy nie byłyby one pierwszorzędnym celem. Dla niego liczyło się coś znacznie wznioślejszego. Odkąd sięgam pamięcią, jego ambicją zawsze było zrobić coś, co przysłuży się całej ludzkości. Właśnie dlatego nie mogłem tak zwyczajnie zaprzepaścić jego dorobku.
            Zdeterminowany, by dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi, zacząłem trudzić się nad złamaniem szyfru. To nie takie proste, jak by się mogło wydawać, owszem. Sam fakt, że dobrze znałem autora, nie powinien mi niczego ułatwiać. Wierzyłem jednak, że choć Jacek usiłował mnie chronić, podświadomie nie chciał, by jego praca poszła na marne, więc nie mogło to być aż takie trudne.
            Gdy moje wysiłki zaczęły przynosić efekty, nie posiadałem się z radości, choć równocześnie obawiałem się implikacji tego upartego dążenia do poznania prawdy. Kiedy więc ostatecznie osiągnąłem cel, początkowo musiałem zmuszać się do czytania. Szybko okazało się jednak, że niepotrzebnie się obawiałem, bowiem zamiast danych, które miały wywrócić moje dotychczasowe życie do góry nogami i zrewolucjonizować świat nauki, na ekranie komputera pojawiło się coś w rodzaju wyrywku z pisanego na szybko pamiętnika.

Odkryłem poważny błąd w opracowaniu K, wpadłem nawet na to, jak go naprawić. Kiedy z nim rozmawiałem, zapalił się do pomysłu nowych badań, ale jakby się bał. Mimo wszystko jego pomoc była nieoceniona, szybko pojawiły się pierwsze wyniki. Zaczęły się dziać dziwne rzeczy…

            To było wszystko. Brakowało jakiegoś sensownego początku, a tym bardziej zakończenia historii. Nie wiedziałem, co o tym sądzić, więc zabrałem się za kolejny plik. I tym razem ujrzałem jedynie krótki tekst, jakby dalszy ciąg tego, co już zdążyłem przeczytać.

W końcu zrobiło się niebezpiecznie. Wtedy mi powiedział, co się stało za pierwszym razem. Zmuszali go, by ujawniał im wyniki badań, które prowadził z zespołem, więc fałszował je, żeby zapobiec tragedii. Myślał, że po tylu latach nic nam nie grozi, ale w jakiś sposób się dowiedzieli…

            Nadal niewiele z tego rozumiałem. I znowu kolejny plik, i kolejny fragment.

Nie chciał ryzykować. Powiedział, że się zabije, zanim go dopadną. I zrobił to. Teraz będą szukać sposobu, żeby dobrać się do mnie. Myślę, że mnie wrobią, żeby usunąć mnie z drogi i zdobyć wyniki…

            Westchnąłem, zastanawiając się, dokąd mnie to doprowadzi i otworzyłem kolejny dokument.

Skojarzewski, wiem, że to przeczytałeś. Nie dostaniesz się do tych danych, drugiego szyfru nie uda ci się złamać. PO PROSTU JE ZNISZCZ! I NIKOMU NIE MÓW, BO ZNAJDĄ TEŻ CIEBIE! L

            Przez moment wpatrywałem się w ekran osłupiały. Kiedy próbowałem z kolejnymi dokumentami, na ekranie wciąż pojawiały się te same teksty. Jacek zawsze był o krok przed innymi, ale nie spodziewałbym się po nim aż takiego zaangażowania w ochronę kilku plików. Byłem w stanie zrozumieć zabezpieczenie ich hasłem czy nawet szyfrem. Ale żeby napisać wirusa wyświetlającego krótkie fragmenty wręcz nieprawdopodobnej  i właściwie niewiele wnoszącej historii przy próbie jego złamania? Chłopak musiał być naprawdę zdesperowany. Jego starania w końcu przekonały mnie, że naprawdę nie chcę wiedzieć, co tak usilnie próbował ukryć przed całym światem. Tym bardziej, że jeśli ludzie, którym tak zależało na uzyskanych przez niego rezultatach, naprawdę byli tak bezwzględni, jak wynikało z jego opowieści, mogłem znaleźć się w naprawdę poważnych opałach. A jeśli dostaną to, czego chcą, nie tylko ja wpadnę w tarapaty.
            Z żalem podjąłem jedyną słuszną, jak mi się wydaje, decyzję i zabrałem się za pozbywanie się tego, co wpadło w moje ręce. Zwykłe usunięcie nic by tu nie pomogło, dane zawsze da się jakoś odzyskać, musiałem więc zrobić, co w mojej mocy, by je zniszczyć, a potem pozbyć się dysku tak, by nikt go nigdy nie znalazł. Musiałem wykazać się przy tym niezwykłą jak na mnie kreatywnością, ale dla własnego komfortu nie będę zagłębiać się w temat kroków, jakie w tym celu podjąłem.
            Zapytacie pewnie, jak skończyła się ta historia? Cóż, sam fakt, że ją opowiadam świadczy o tym, że niebezpieczeństwo – choć może nie zniknęło całkowicie – zostało w pewnym sensie zażegnane. Siatka, której członkowie chcieli uzyskać dostęp do badań prowadzonych przez Komuckiego, a potem przez Wazowskiego w sobie tylko znanym celu, została rozbita – na całe szczęście zanim zdążyli w jakiś sposób dowiedzieć się, że przez Rybnickiego mogą dotrzeć do mnie – i żywię głęboką nadzieję, że wszyscy trafili za kratki i nie opuszczą swoich nowych siedzib przez długie lata. Niestety, mój przyjaciel nie doczekał tego dnia, gdyż odebrał sobie życie, tak jak wcześniej profesor. Jak przypuszczam, obawiał się, że dopadną go nawet w więzieniu i zmuszą do mówienia. Tajemna wiedza, którą posiadł, była tak groźna, że wolał zabrać ją ze sobą do grobu niż narazić niewinne istnienia. Nawet dzisiaj nie potrafię w pełni zrozumieć tych wydarzeń, ale podziwiam ich obu za poświęcenie – najpierw dla nauki, a potem dla ludzkości. Myślę, że prędzej czy później ktoś wpadnie na to, co oni, zacznie nad tym pracować i historia powtórzy się po raz kolejny. Ale mnie to już nie będzie dotyczyć. I choć tak naprawdę nie rozwikłałem tej sprawy do końca, dla mnie ona jest już zakończona. I oby tak zostało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz