Przypomniało mi się o opowiadaniu, które
napisałam w roku akademickim na konkurs zorganizowany na stulecie AGH. Dlaczego
do tej pory go nie opublikowałam – a skoro nie wygrało, nic przecież nie stoi
na przeszkodzie – nie mam pojęcia. Nie jest szczególnie udane, nigdy nie byłam dobra
w kryminały, ale nie jest też tak całkiem złe (chyba). Zresztą, ocenę zostawiam
Tobie.
Ciało
znaleziono w A-0. Dziwne miejsce na scenę zbrodni, gdybyście mnie spytali.
Zwłaszcza, że to nie był teren profesora Komuckiego. Co tam robił? Tego nikt
nie wiedział. Co prawda – według plotek – zwłoki ułożone były w sposób tak jawnie
urągający czci zmarłego, że wszystko, łącznie z miejscem, zdawało się stanowić
składowe jakiegoś upiornego żartu, jednak w żaden sposób nie rzucało to choćby
wątłego światła na całą sprawę. Powiem więcej – z mojej perspektywy, choć chyba
byłem jednym z niewielu, okoliczności całego zajścia jeszcze bardziej wszystko
komplikowały.
Policja
szybko złapała domniemanego sprawcę. Tak się składa, że wszystkie poszlaki – a
było ich naprawdę dużo, co w mym przekonaniu obrażało jego inteligencję –
wskazywały na mojego serdecznego przyjaciela, Jacka Wazowskiego. Znaliśmy się
od szczeniaka i jakkolwiek daleki jestem od stwierdzenia, że jeden o drugim
wiedział absolutnie wszystko, nigdy bym nie uwierzył, że mógłby on być zdolny
do popełnienia morderstwa, choćby w afekcie. Owszem, potrafił być zapalczywy,
ale nie do tego stopnia.
Ta
być może naiwna wiara w ludzi i zaślepienie detektywów z wydziału zabójstw –
przekonanych, że pojmali już winnego – doprowadziły do tego, że postanowiłem osobiście
zbadać sprawę. Słyszało się tu i ówdzie pogłoski, jakoby przyczyną zbrodni miał
być spór o jakiś tajemniczy projekt, nad którym Wazowski ostatnio pracował.
Wysłuchując plotek nie sposób jednak dowiedzieć się niczego pewnego, choć
zwykle tkwi w nich jakieś ziarno prawdy, bezpiecznie spoczywające w szczelnie
otulającym je kokonie wierutnych bzdur i cudzych wymysłów. Musiałem zatem sam
dotrzeć do informacji, które pozwoliłyby mi spojrzeć na rzecz całą świeżym
okiem i choćby zbliżyć się do prawdy.
Podążając
jeszcze świeżym tropem skądinąd dobrze mi znanych, splamionych krwią znoszonych
trampek z poczynionymi flamastrem wymyślnymi bazgrołami na gumowych czubkach i
charakterystycznymi kolorowymi sznurówkami – jedna z nich była fioletowa, zaś
druga jadowicie zielona, nie sposób więc było pomylić te buty z jakimikolwiek
innymi, zwłaszcza gdy widywało się je tak często – udałem się do gmachu
Biblioteki Głównej, gdzie, jak mi wiadomo, Wazowski spędzał ostatnio niemal
cały swój wolny czas. Już obmyślałem chytry plan, jak podejść bibliotekarza, by
uznał za słuszne wyjawić mi tak potrzebne informacje, gdy dostrzegłem przy
kontuarze starostę mojego rocznika. Miałem szczęście – Zenuś Śmiałecki, ten
niepozorny, wiecznie uśmiechnięty chłopak potrafił sobie zjednać każdego, co
pozwalało mu wywalczyć wszystko, o co zabiegał, czasem nawet jeszcze więcej.
Wiedziałem, że z jego pomocą – a na nią zawsze można było liczyć – uzyskam to,
na czym mi zależy, niemal nie kiwnąwszy palcem.
Widząc, że chwilowo jesteśmy sami, szybko wyjaśniłem koledze, w czym
rzecz. Śmiałecki słuchał uważnie, przyglądając mi się badawczo, jak gdyby
chciał ustalić, czy aby na pewno nie próbuję wkręcić go w jakąś hecę. Widocznie
nie doszukawszy się na mojej twarzy śladu fałszu, skinął głową ze zrozumieniem
i przyrzekł zrobić, co w jego mocy, bym dowiedział się, jakie pozycje tak
zajmowały uwagę mego aresztowanego przyjaciela, że gotów był niemal zamieszkać
w bibliotece.
Powinniście zobaczyć w
akcji tego mistrza perswazji. Przysłuchując się, jak chłopak umiejętnie
przedstawia zaintrygowanemu bibliotekarzowi swoje racje, nie miałem
wątpliwości, że raczej prędzej niż później urobi go, jak tylko zechce. W tamtej
chwili stało się dla mnie jasne ponad wszelką wątpliwość, w jaki sposób nasz
starosta potrafi tyle osiągnąć na polu stosunków międzyludzkich. Miał do tego
niezaprzeczalny dar – co więcej, potrafił go należycie wykorzystać. Nim minął
kwadrans, siedziałem już w czytelni, a na stole przede mną piętrzył się stos
publikacji naukowych z dziedziny energetyki jądrowej. Przeglądając je
pobieżnie, zauważyłem pewną prawidłowość. Otóż we wszystkich figurowało
nazwisko świętej pamięci profesora Antoniego Komuckiego. W większości
przypadków był on autorem lub współautorem, niekiedy tylko wymieniano go jedynie
jako członka zespołu prowadzącego kolejne badania, których temat był dla mnie
równie zrozumiały co podręcznik do fizyki kwantowej pisany po chińsku. Gdybym
spróbował zagłębiać się w szczegóły, mój umysł pewnie szybko uległby
przegrzaniu i nie byłoby ze mnie żadnego pożytku, dlatego też zacząłem analizować
jedynie to, co było dla mnie względnie zrozumiałe.
Stosunkowo szybko
osiągnąłem zaskakujące rezultaty moich dociekań. Odkryłem mianowicie, że
jakkolwiek opisane badania dotyczyły różnych zagadnień, zasadniczo zdążały w
podobnym kierunku. Mimo to znacząco różniły się wynikami, co było dość
zastanawiające, zwłaszcza gdy wzięło się pod uwagę, że Komucki brał udział we
wszystkich. Dziwiło to tym bardziej, że
profesor był powszechnie znany ze swoich licznych wybitnych osiągnięć
naukowych. Nie rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi – energetyka nie była i nigdy
nie będzie moją dziedziną – lecz domyślałem się, że Wazowski również zwrócił na
to uwagę. Być może zaintrygowało go to do tego stopnia, że zaczął sam pracować
nad którymś z zagadnień? Nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Być może
jednak był ktoś, kto potrafiłby mi wszystko rozjaśnić.
Przeglądając
opracowania, obok Komuckiego wielokrotnie natknąłem się na nazwisko
emerytowanego już profesora Eugeniusza Mieszczkowskiego. Również o nim swego
czasu było głośno, gdy dokonał jakiegoś niezwykłego przełomu, który ponoć
zaoszczędził jego kolegom wielu lat badań. Co prawda nie interesowałem się tą
sprawą, nie znałem więc szczegółów, ale uznałem, że warto by było porozmawiać z
tym człowiekiem. Być może on będzie potrafił powiedzieć mi coś więcej o
Komuckim.
Skorzystałem niemal ze
wszystkich znanych tylko studentom sztuczek, nim w końcu udało mi się zdobyć
kontakt do starego profesora. Gdy zadzwoniłem, okazało się, że mieszka on
stosunkowo niedaleko i najwyraźniej posiada nadmiar wolnego czasu. Zaprosił
mnie na herbatę, z czego natychmiast skwapliwie skorzystałem, w duchu dziękując
losowi za nadarzającą się okazję do zdobycia nowych informacji. Ruszyłem w
drogę, układając sobie w głowie scenariusz tego spotkania. Jak można się było
tego spodziewać, wszystko potoczyło się zupełnie innym torem, niż
przewidywałem.
– A, Komucki. –
Westchnął Mieszczkowski z grymasem niechęci, kiedy od progu zadałem mu gnębiące
mnie pytanie. Jego wzrok nieco zmętniał, gdy obudziły się wspomnienia, schowane
gdzieś w zakamarkach świadomości. – Stare dzieje. W osiemdziesiątym pierwszym,
kiedy ten… – Zastanowił się chwilę, po czym machnął ręką, widocznie nie mogąc
znaleźć cenzuralnego słowa, które wyraziłoby jego odczucia. – Kiedy wprowadzili
stan wojenny, uczelnia przyłączyła się do strajków. To był nasz obowiązek,
walczyć o wolność. Wszyscy tak czuliśmy i walczyliśmy na swój sposób. Tylko
Komucki nie. Sprzeciwiał się jakiemukolwiek udziałowi w tym, co się wtedy
działo. Chodziły słuchy, że współpracował z SB. To by wyjaśniało, dlaczego tak
zapamiętale dążył do rozwiązania „Solidarności” na AGH. Nie udało mu się nic
osiągnąć. – Umilkł na moment. – Potem jakoś się uspokoił, wydawało się, że
przeszedł na właściwą stronę. W latach dziewięćdziesiątych dużo razem
pracowaliśmy. Nawet dobrze nam szło, ale jeśli mam być szczery, nigdy do końca
mu nie zaufałem. Niektórzy przypuszczali, że po cichu pracował dla Rosjan… Nie
wiem, czy w to wierzę, ale faktem jest, że nie raz i nie dwa widywałem go z
jakimiś podejrzanymi jegomościami… A badania, w
których brał udział, przeważnie przynosiły dość nieoczekiwane rezultaty.
Nie będę panu narzucał własnego zdania na ten temat, młody człowieku, niech pan
sam wyciągnie stosowne wnioski.
Po tym, co powiedział Mieszczkowski,
oczywistym stało się dla mnie, że jego niezbyt lubiany kolega z katedry –
prawdopodobnie rosyjski szpieg – najpewniej sabotował pracę naukowców z
własnego zespołu. Właściwe efekty trafiały zapewne w cudze ręce, a oni
zostawali z niczym. To by wyjaśniało te rozbieżności… Co więcej, pasowało też
do teorii, która zaczęła się powoli kształtować w mojej głowie. O ile mi
wiadomo, Komucki w jakiś sposób nadzorował projekt Jacka, który pewnie nie
wiedział tego co ja o jego przeszłości. Przypuszczam, że zaczął się domyślać
dopiero w momencie, gdy odkrył, iż profesor czeka tylko na coś konkretnego, co
mógłby sprzedać swojemu mocodawcy. Wszystko to układało się w spójną i logiczną
całość, niemniej wciąż nie potrafiłem pojąć, jak coś tak błahego mogłoby pchnąć
Wazowskiego do popełnienia zbrodni. Musiało się za tym kryć coś jeszcze,.
Jedynym sensownym wyjaśnieniem, jakie przyszło mi na myśl, gdy się nad tym
głębiej zastanowiłem, byłoby, gdyby badania przyniosły tak przełomowe wyniki,
że dostanie się ich w niepowołane ręce mogłoby stanowić poważne
niebezpieczeństwo dla ludzkości. Nie mieściło mi się to w głowie, niemniej
doszedłem do wniosku, że tylko poważne zagrożenie mogłoby doprowadzić mojego
przyjaciela do ostateczności.
Gubiłem się w
domysłach, próbując znaleźć inne wytłumaczenie i udowadniając sam sobie, że się
mylę. Wmawiałem sobie, że popadam w paranoję, równocześnie nie mogąc pozbyć się
uczucia, że przez ciekawość wpakowałem się w nieliche tarapaty i coraz bardziej
żałując, że nie odpuściłem i nie zostawiłem pracy śledczej ludziom, którzy się
na niej znają. Jednak teraz, kiedy zabrnąłem już tak daleko, nie mogłem się
wycofać, wewnętrzny przymus wiódł mnie krętą ścieżką ku prawdzie. Musiałem ją
poznać, choć zaczynałem się bać. Nie wydawało się to już tak proste i
oczywiste, jak jeszcze kilka godzin temu, gdy rozpoczynałem moje amatorskie
śledztwo. Być może podejmowałem niepotrzebne ryzyko, jednak gdy pomyślałem o
Wazowskim zamkniętym w areszcie z najgorszymi zakapiorami, miało to absolutnie
drugorzędne znaczenie. Ze wszystkich sił
pragnąłem dowiedzieć się, czy trafił tam słusznie – a jeśli nie, moim
obowiązkiem był zrobić co w mojej mocy, by jakoś mu pomóc.
Prowadziłem ten
wewnętrzny dialog, siedząc na ławce w samym sercu Miasteczka Studenckiego, gdy
kątem oka dostrzegłem, że ktoś się do mnie zbliża. Uniosłem głowę i spojrzałem
na nieoczekiwanego towarzysza. To był Julek Rybnicki, współlokator Jacka.
Znaliśmy się dość dobrze – jak można się łatwo domyślić, widywaliśmy się
całkiem często, gdy gościłem w ich pokoju – mimo to nie przypuszczałbym, że
jest jakiś szczególny powód, dla którego mógłby chcieć się ze mną spotkać.
Najwyraźniej takowy jednak istniał, ponieważ Franek zmierzał ku mnie
zdecydowanym krokiem człowieka, który ma misję do wykonania. Powitawszy mnie
zdawkowym skinieniem głowy, przysiadł obok z ciężkim westchnieniem. Odniosłem
wrażenie, że uszła z niego cała para, chłopak wydał się nagle zupełnie
zagubiony. Mimo to na jego twarzy odmalowało się zdecydowanie, gdy dyskretnie
podsunął mi niewielki pakunek. Prawdę mówiąc, w zaistniałych okolicznościach
nie wyglądało to najlepiej. Spodziewałem się, że zaraz usłyszę coś, co nie
spodoba mi się w najmniejszym nawet stopniu. Mogłem uciec, pozbywając się w ten
sposób problemu, jednak ciekawość okazała się silniejsza.
– Wiesz, co z nim? –
Zapytał cicho, rozglądając się ukradkiem. Nie czekał na odpowiedź, wyraźnie
chciał jak najszybciej zrzucić spoczywający na nim ciężar. – Prosił, żebym ci
to przekazał, jeśli coś się stanie. Powiedział, że ty będziesz umiał sobie z
tym poradzić.
Nie dodał nic więcej.
Wstał jak gdyby nigdy nic i oddalił się szybko, zostawiając mnie zupełnie
oniemiałego. Paczuszka, którą mi wręczył, ciążyła mi w kieszeni w znajomy
sposób, pozwalając domyślić się, z czym mam do czynienia. Nie chciałem
zagłębiać się dalej w to bagno, w które wdepnąłem przez własną głupotę,
wiedziałem jednak, że przyjaciel nie narażałby mnie na niebezpieczeństwo, gdyby
nie było to jedyne możliwe rozwiązanie – o czym dobitnie świadczył już sam
fakt, że do tej pory nie miałem pojęcia o jego tajemniczych badaniach – więc
nie mogłem zawieść jego zaufania. Potrzebował mnie, być może bardziej niż
kiedykolwiek wcześniej. Musiałem stanąć na wysokości zadania, jakiekolwiek by
ono nie było, niezależnie od konsekwencji – łącznie z tymi prawnymi. Aż nazbyt
dobrze byłem bowiem świadom faktu, że niezależnie od tego, w czego posiadaniu
się właśnie znalazłem, powinienem niezwłocznie oddać to w ręce stróżów prawa,
zamiast bezmyślnie spełniać prośbę Wazowskiego. Swoją drogą, nie wiedziałem
nawet, na czym ta prośba miałaby polegać, lecz jeszcze nim sobie to w pełni
uświadomiłem, podjąłem decyzję, że postaram się tego dowiedzieć.
Jak na skrzydłach
pomknąłem do akademika i zamknąłem się w swoim pokoju – w jaskini, jak
nazwaliby go niektórzy, widząc szczelnie zasłonięte okna i cały sprzęt, który
tam zgromadziłem. Teraz, gdy zamierzałem z rozmysłem złamać prawo – i
prawdopodobnie wpakować się w jeszcze poważniejsze tarapaty, niż mi się to
udało do tej pory – byłem szczególnie zadowolony z faktu, że w tym roku
akademickim postanowiłem mieszkać sam. Nie chciałbym, by ktokolwiek wiedział o
tym, co robię… Choć prawdę mówiąc sam tego nie wiedziałem. I czułem, że nie
może się to dobrze skończyć, ale już nie było odwrotu.
Przekręciwszy klucz po
raz drugi, wyjąłem tajemniczą paczuszkę z kieszeni. Szybko uporałem się z
przeźroczystą taśmą i zwykłym szarym papierem – doprawdy, kto trzyma w
akademiku papier do pakowania? – i wyjąłem przenośny dysk. Zupełnie tak jak się
tego spodziewałem. Naturalnie, kiedy podpiąłem go do komputera, okazało się, że
jest chroniony hasłem. Ponieważ dobrze znałem Jacka, a on mnie, dobrałem się do
zawartości bez większego wysiłku – spryciarz, pewnie od początku był
przygotowany na ewentualność, że coś pójdzie nie tak i będzie musiał zdać się
na mnie. Niewielkim zaskoczeniem był fakt, że pliki, które znajdowały się na
dysku, były zaszyfrowane. Przeglądając je jeden po drugim zastanawiałem się,
czy naprawdę muszę szukać klucza i zapoznawać się z ich zawartością, gdy natknąłem
się na dokument zatytułowany „Skojarzewski”. Wlepiłem wzrok w swoje nazwisko
widoczne na ekranie, próbując wmówić sobie, że tak naprawdę nie chcę wiedzieć.
Nic to nie dało. Powoli przesunąłem kursor, zawahałem się na ułamek sekundy, po
czym zacisnąłem powieki i kliknąłem. Niezależnie od tego, jaką niepożądaną
wiadomość zostawił mi Wazowski, musiałem poznać jej treść. Czułem się w
obowiązku zrobić dokładnie to, czego ode mnie oczekiwał, choćby było to
niezgodne z prawem, a nawet z moimi własnymi przekonaniami. Ufałem mu do tego
stopnia, że w głębi duszy byłem absolutnie pewien, iż nie mógłby postawić
przede mną zadania z jakichkolwiek względów niewykonalnego. Czując ogarniającą
mnie pewność, odetchnąłem głęboko i rozwarłem powieki.
Franku!
Nie
szukaj klucza, nie próbuj odkryć, co się stało. To zbyt niebezpieczne. Musisz
zniszczyć te pliki, rozumiesz? Musisz!
I
tyle. Nic więcej. Jak bardzo zależało mu na dochowaniu tajemnicy, skoro nawet
mnie nie chciał nią obarczać… Wynikało z tego jasno, że nad czymkolwiek Jacek
pracował pod okiem profesora Komuckiego, rzeczywiście musiało to być coś
przełomowego. I jak najbardziej niebezpiecznego, to też nie ulegało
wątpliwości. Chciałem spełnić prośbę przyjaciela i powalczyć z zabezpieczeniami
tylko na tyle, by zniknął wszelki ślad po danych zapisanych na dysku, jednak
coś mnie powstrzymywało. Skoro poświęcił badaniom tyle czasu, musiał oczekiwać
wyników, które mimo stwarzanego zagrożenia przyniosłyby też jakieś korzyści. I
nie chodziło tu o rzeczy tak nieistotne jak sława czy bogactwo. Owszem, każdy
chciałby na nie zasłużyć, ale dla Wazowskiego nigdy nie byłyby one pierwszorzędnym
celem. Dla niego liczyło się coś znacznie wznioślejszego. Odkąd sięgam
pamięcią, jego ambicją zawsze było zrobić coś, co przysłuży się całej
ludzkości. Właśnie dlatego nie mogłem tak zwyczajnie zaprzepaścić jego dorobku.
Zdeterminowany,
by dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi, zacząłem trudzić się nad
złamaniem szyfru. To nie takie proste, jak by się mogło wydawać, owszem. Sam
fakt, że dobrze znałem autora, nie powinien mi niczego ułatwiać. Wierzyłem
jednak, że choć Jacek usiłował mnie chronić, podświadomie nie chciał, by jego
praca poszła na marne, więc nie mogło to być aż takie trudne.
Gdy
moje wysiłki zaczęły przynosić efekty, nie posiadałem się z radości, choć
równocześnie obawiałem się implikacji tego upartego dążenia do poznania prawdy.
Kiedy więc ostatecznie osiągnąłem cel, początkowo musiałem zmuszać się do
czytania. Szybko okazało się jednak, że niepotrzebnie się obawiałem, bowiem
zamiast danych, które miały wywrócić moje dotychczasowe życie do góry nogami i
zrewolucjonizować świat nauki, na ekranie komputera pojawiło się coś w rodzaju
wyrywku z pisanego na szybko pamiętnika.
Odkryłem
poważny błąd w opracowaniu K, wpadłem nawet na to, jak go naprawić. Kiedy z nim
rozmawiałem, zapalił się do pomysłu nowych badań, ale jakby się bał. Mimo
wszystko jego pomoc była nieoceniona, szybko pojawiły się pierwsze wyniki.
Zaczęły się dziać dziwne rzeczy…
To
było wszystko. Brakowało jakiegoś sensownego początku, a tym bardziej
zakończenia historii. Nie wiedziałem, co o tym sądzić, więc zabrałem się za
kolejny plik. I tym razem ujrzałem jedynie krótki tekst, jakby dalszy ciąg
tego, co już zdążyłem przeczytać.
W
końcu zrobiło się niebezpiecznie. Wtedy mi powiedział, co się stało za
pierwszym razem. Zmuszali go, by ujawniał im wyniki badań, które prowadził z
zespołem, więc fałszował je, żeby zapobiec tragedii. Myślał, że po tylu latach
nic nam nie grozi, ale w jakiś sposób się dowiedzieli…
Nadal
niewiele z tego rozumiałem. I znowu kolejny plik, i kolejny fragment.
Nie
chciał ryzykować. Powiedział, że się zabije, zanim go dopadną. I zrobił to.
Teraz będą szukać sposobu, żeby dobrać się do mnie. Myślę, że mnie wrobią, żeby
usunąć mnie z drogi i zdobyć wyniki…
Westchnąłem,
zastanawiając się, dokąd mnie to doprowadzi i otworzyłem kolejny dokument.
Skojarzewski,
wiem, że to przeczytałeś. Nie dostaniesz się do tych danych, drugiego szyfru
nie uda ci się złamać. PO PROSTU JE ZNISZCZ! I NIKOMU NIE MÓW, BO ZNAJDĄ TEŻ
CIEBIE! L
Przez
moment wpatrywałem się w ekran osłupiały. Kiedy próbowałem z kolejnymi
dokumentami, na ekranie wciąż pojawiały się te same teksty. Jacek zawsze był o
krok przed innymi, ale nie spodziewałbym się po nim aż takiego zaangażowania w
ochronę kilku plików. Byłem w stanie zrozumieć zabezpieczenie ich hasłem czy
nawet szyfrem. Ale żeby napisać wirusa wyświetlającego krótkie fragmenty wręcz
nieprawdopodobnej i właściwie niewiele
wnoszącej historii przy próbie jego złamania? Chłopak musiał być naprawdę
zdesperowany. Jego starania w końcu przekonały mnie, że naprawdę nie chcę
wiedzieć, co tak usilnie próbował ukryć przed całym światem. Tym bardziej, że
jeśli ludzie, którym tak zależało na uzyskanych przez niego rezultatach,
naprawdę byli tak bezwzględni, jak wynikało z jego opowieści, mogłem znaleźć
się w naprawdę poważnych opałach. A jeśli dostaną to, czego chcą, nie tylko ja
wpadnę w tarapaty.
Z
żalem podjąłem jedyną słuszną, jak mi się wydaje, decyzję i zabrałem się za
pozbywanie się tego, co wpadło w moje ręce. Zwykłe usunięcie nic by tu nie
pomogło, dane zawsze da się jakoś odzyskać, musiałem więc zrobić, co w mojej
mocy, by je zniszczyć, a potem pozbyć się dysku tak, by nikt go nigdy nie
znalazł. Musiałem wykazać się przy tym niezwykłą jak na mnie kreatywnością, ale
dla własnego komfortu nie będę zagłębiać się w temat kroków, jakie w tym celu
podjąłem.
Zapytacie
pewnie, jak skończyła się ta historia? Cóż, sam fakt, że ją opowiadam świadczy
o tym, że niebezpieczeństwo – choć może nie zniknęło całkowicie – zostało w
pewnym sensie zażegnane. Siatka, której członkowie chcieli uzyskać dostęp do
badań prowadzonych przez Komuckiego, a potem przez Wazowskiego w sobie tylko
znanym celu, została rozbita – na całe szczęście zanim zdążyli w jakiś sposób
dowiedzieć się, że przez Rybnickiego mogą dotrzeć do mnie – i żywię głęboką
nadzieję, że wszyscy trafili za kratki i nie opuszczą swoich nowych siedzib
przez długie lata. Niestety, mój przyjaciel nie doczekał tego dnia, gdyż
odebrał sobie życie, tak jak wcześniej profesor. Jak przypuszczam, obawiał się,
że dopadną go nawet w więzieniu i zmuszą do mówienia. Tajemna wiedza, którą
posiadł, była tak groźna, że wolał zabrać ją ze sobą do grobu niż narazić
niewinne istnienia. Nawet dzisiaj nie potrafię w pełni zrozumieć tych wydarzeń,
ale podziwiam ich obu za poświęcenie – najpierw dla nauki, a potem dla
ludzkości. Myślę, że prędzej czy później ktoś wpadnie na to, co oni, zacznie
nad tym pracować i historia powtórzy się po raz kolejny. Ale mnie to już nie
będzie dotyczyć. I choć tak naprawdę nie rozwikłałem tej sprawy do końca, dla
mnie ona jest już zakończona. I oby tak zostało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz