Nowy miesiąc, nowa Histeria – tym razem
bez mojego opowiadania… Ale opowiadanie powstało, jak najbardziej, już
tradycyjnie. Temat przewodni: opowiadanie grozy z motywem lunatyzmu. Kolejne
ciekawe wyzwanie, a ja takie lubię. Mogło wyjść lepiej, ale przy pisaniu i tak
była niezła zabawa. A co dalej – to już Ty oceń.
Ścieżka
wiła się między rachitycznymi drzewami niczym wycieńczony organizm w
konwulsjach. Choć przemierzał ją setki razy i zdawało mu się, że zna każdy
zakręt – ba, każdy kamień, każde zagłębienie, nawet każdą kępkę trawy na
poboczu – tym razem była dziwnie zmieniona. Wszystko wyglądało nie tak, jak
powinno. Roślinność zachłannie wdzierała się na węższy niż za dnia trakt,
bezwzględnie wyszarpując mu kolejne kawałki gruntu, ziemia wydawała się
bardziej nierówna niż zwykle. Pełna zdradliwych osuwisk i zapadlisk, w wielu
miejscach podmyta przez wody podejrzanie żwawo krążące tej nocy na moczarach,
stanowiła kolejną pułapkę zastawioną przez to podłe miejsce na śmiałka, który
odważył się zakłócić jego odwieczny spokój.
Choć
uwielbiał uciekać przed niespokojną codziennością na tutejsze kręte szlaki, tak
niesamowicie ciche i odległe od cywilizacji, tym razem czuł się tu dziwnie
nieswojo. Nie wiedział, co wygnało go z domu w tę przerażającą, pełną
niebezpieczeństw pustkę. Był pewien tylko jednego: jeśli się zatrzyma, to coś
go dorwie. Nie miał pojęcia, czym jest ani dlaczego go ściga, ale wciąż czuł
jego obecność gdzieś za plecami, słyszał w ciemności ciężkie, nierówne kroki i
chrapliwy oddech. Potwór nie był szybki, lecz nieustępliwie podążał za nim krok
w krok. Nawet jeśli udało mu się na chwilę go zgubić, ten w końcu i tak go
odnajdywał. Zdawało się, że jedyną nadzieją jest przetrwać do rana i jakoś
wyrwać się z tego miejsca.
Wciąż
zagłębiał się w las, ostrożnie wybierając drogę. Niezależnie od tego, jak
szybko się przemieszczał, nadal słyszał za sobą – zdawałoby się, wciąż w tej
samej odległości – sapanie, które sprawiało, że włos się jeżył. Monstrum nie
odpuszczało ani na moment. Czuł, że nie przeżyje z nim spotkania, musiał
uciekać. Nie wiedział tylko, dokąd.
Nagle
odniósł wrażenie, że grunt pod nim powoli się zapada. Spojrzał w dół i z przerażeniem
dostrzegł, że stoi po kolana w bagnie, które z każdą chwilą sięga coraz wyżej.
Chwycił się zawieszonych nisko gałęzi suchych drzew w rozpaczliwej próbie
ratunku i zaczął z uporem przeć przed siebie. Chrapliwy oddech i przerażające
pomruki zaczęły się przybliżać…
Wtem
ocknął się na dobrze mu znanej, jasno oświetlonej światłem księżyca w pełni
polanie. Rozejrzał się wokół, rozpoznając kolejne charakterystyczne punkty.
Roześmiał się z ulgą, nagle rozumiejąc, co się stało. Najwyraźniej przyszedł
tu, gnany przez koszmar. Nieco go to zaskoczyło – owszem, zdarzały mu się już
takie sytuacje, jednak ostatni incydent miał miejsce, nim ukończył jedenaście
lat. Najwyraźniej jednak z wiekiem jego skłonności do lunatyzmu nie zanikły, a
jedynie ucichły na dłuższy czas.
Zerknął
w dół i zadrżał. Choć stał na suchym gruncie – i nie przypominał sobie, by w
okolicy były jakiekolwiek mokradła – niemal po pas pokryty był cuchnącą
zielonkawą breją, zupełnie jakby brodził w bagnie. Trwożliwie obejrzał się
przez ramię, niemal spodziewając się zobaczyć świecące w mroku, wpatrujące się
w niego dzikie oczy, lecz ujrzał tylko ciemność, poprzetykaną przeświecającymi
przez gęste korony drzew księżycowymi promieniami. Wokół panowała niemal
niezmącona cisza, którą przerywał z rzadka jedynie szum wiatru w listowiu.
Nawet świerszcze tej nocy zamilkły, wyjątkowo nie zakłócając jej spokoju swym
koncertem. Atmosfera lasu tchnęła jakąś niezrozumiałą grozą.
Prychnął
lekceważąco, otrząsając się z tych niechcianych myśli. Z całych sił pragnąc
uwierzyć, że to tylko wrażenia pozostałe jeszcze po niedawnym koszmarze, szybko
odnalazł znajomą ścieżkę i ruszył do domu. Chociaż kusiło go, by co kilka
kroków spoglądać za siebie, nie uczynił tego ani razu. Usiłował wmówić sobie,
że nie czuje takiej potrzeby – prawda była jednak taka, że obawiał się tego, co
mógłby ujrzeć. Wiedział już, że pościg był tylko złym snem, mimo to wciąż czuł
milczącą, wrogą obecność czegoś straszliwego. I choć bardzo chciał, sam sobie
nie dowierzał, że to jedynie urojenia produkowane przez zmęczony umysł.
Z narastającym
przeczuciem czegoś nieuchronnego stanął w końcu na ganku. Z niewysłowioną ulgą
odkrył, że drzwi są zamknięte na głucho. Choć sam przed sobą nie chciał się do
tego przyznać, im bliżej mieszkania się znajdował, tym bardziej obawiał się, że
coś może czekać na niego w środku. Teraz
wiedział już, że niepotrzebnie się martwił. Rozejrzał się dyskretnie,
zabobonnie unikając patrzenia w stronę lasu, i sięgnął do niewielkiego
zagłębienia nad futryną, gdzie zwykle zostawiał klucz. Nie znalazł go tam,
gdzie się spodziewał, wsunął więc palce głębiej, lecz natrafiły jedynie na
chropawą powierzchnię obłupanego fragmentu muru. Z sercem w gardle schylił się,
by zajrzeć pod wycieraczkę. I tam nie czekało na niego nic. W panice obrócił
się i zaczął zaglądać po kolei do donic na werandzie, pod nie, pod parapety, za
wiklinowe fotele. Nic. Zrozpaczony uderzył czołem o ścianę, już niemal czując
zaciskające się na jego szyi szpony… Gdy wtem zaświtała mu zbawienna myśl – tak
prosta, że zdziwił się, iż od razu na to nie wpadł. Sięgnął do kieszeni, lecz
była pusta. Nagle tracąc świeżo odzyskaną pewność siebie, wsunął drżącą dłoń do
drugiej. Bingo! Choć zwykle tego unikał, tym razem klucz miał cały czas przy
sobie. Z ulgą wcisnął go do zamka. Był tak roztrzęsiony, że trafił dopiero za
trzecim razem. Przez chwilę mocował się z zamknięciem, nim zapadki ustąpiły z nietypowym
chrzęstem zardzewiałego, jak gdyby od dawna nieużywanego żelastwa.
Pchnął drzwi, które
otworzyły się, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie. Wkroczył w nieprzyjemny
zaduch mieszkania niewietrzonego od lat. Pod jego stopami zachrzęściły skorupy
– przypuszczalnie ktoś zbił wazę, która do tej pory stała zawsze na stoliku
przy wejściu. Sięgnął w bok, by zapalić światło, jednak włącznik nie zadziałał.
Czując zalążki przerażenia chciwie zapuszczające korzonki w jego sercu, ruszył
w głąb domu po ciemku. Walczył ze sobą, by nie zacząć krzyczeć. Nie chciał
przecież obudzić żony. Ostatnimi czasy była ledwo żywa z przemęczenia i
bardziej niż ktokolwiek zasługiwała na spokojny sen. Choć miał wrażenie, że coś
jest nie tak, nie mógł jej tego odbierać w imię jakichś urojeń wywołanych przez
zwykły koszmar. Nie był egoistą – ani panikarzem, wywołującym zamieszanie bez
powodu. W końcu nic takiego się nie działo.
Tłumiąc targające nim
złe przeczucia, cicho wślizgnął się do sypialni, zrzucił z siebie brudne
odzienie i wczołgał się pod kołdrę. Pokrzepiająca cicha obecność kobiety, którą
kochał nad życie, podziałała na niego uspokajająco. Była niczym balast
trzymający go w rzeczywistości, z dala od krainy złych snów. Gdy leżał przy
niej, zrodziło się w nim przekonanie, że gdyby tylko – tak jak zawsze – zasnął
u jej boku, nie groziłyby mu żadne koszmary. Delikatnie przysunął się do niej i
objął ją ostrożnie, obiecując sobie, że więcej nie popełni takiego błędu.
***
Obudził
go wrzask przerażenia. Nim zdołał pojąć, że to on tak krzyczy, poczuł, jak jego
stopy tracą kontakt ze stabilnym podłożem. Runął w dół, obijając się boleśnie.
Upadek u podnóża schodów na moment zaparł mu dech. Kiedy w końcu udało mu się
nabrać powietrza, do jego nozdrzy wdarł się nieprzyjemny, metaliczny zapach.
Towarzyszące mu uczucie lepkiej wilgoci rozlewającej się po jego nagim ciele
wywołało nieprzyjemne skojarzenie, które kazało mu natychmiast zerwać się na
nogi. Zachwiał się, spoglądając w dół. Zaraz potem zawył jak ranione zwierzę,
widząc pokrywającą jego skórę krew. Był na tyle przytomny, by natychmiast
stwierdzić, że nie może ona należeć do niego. Gdy tylko to sobie uświadomił,
kolana się pod nim ugięły, ledwie zdołał ustać. Odzyskawszy równowagę, zaczął
wspinać się z powrotem w górę. Przez głowę mimochodem przemknęło mu pytanie,
jak u diabła znalazł się w piwnicy, zaraz jednak zepchnął je w głąb
świadomości, skupiając się na czymś znacznie istotniejszym.
Gdy
wreszcie dotarł na piętro, nogi znów odmówiły mu posłuszeństwa. Zaczął drżeć,
czując odstręczający odór, wzmagający się z każdym krokiem. Choć bardzo nie
chciał o tym myśleć, nie mógł odpędzić od siebie skojarzenia z nieudolnie
kiedyś przez niego patroszonym zającem, którego upolował zupełnie przypadkiem w
czasach, gdy jeszcze rozważał zajęcie się myślistwem. Porzucił ten pomysł po
pierwszej próbie – nie umiał należycie oprawić zwierzyny, nie wspominając już o
jej przyrządzeniu. Zresztą sam nawet nie tknął niezbyt zachęcająco wyglądającej
potrawki, mając świeżo w pamięci smród nieopatrznie przez niego porozcinanych jelit.
Dotarłszy
do końca korytarza, zawahał się, po czym zdecydowanym ruchem pchnął drzwi. Widok,
który ukazał się jego oczom – mimo zalegającego w pomieszczeniu półmroku –
wywołał u niego torsje tak silne, iż w przypływie wisielczego humoru przez
moment obawiał się, że jego wnętrzności dołączą do tych już rozwleczonych po
całej podłodze. Jednym spojrzeniem objął pławiące się w morzu świeżej krwi
strzępy, które jeszcze niedawno były ciałem jego ukochanej. Szczątki były w tak
straszliwym stanie, że nie mogło tego zrobić żadne zwierzę, a tym bardziej
człowiek. Cokolwiek rozszarpało jego żonę, nie mogło pochodzić z tego świata.
Nie
mogąc dłużej na to patrzeć, ostrożnie zamknął sypialnię. Chwilę tkwił w miejscu
jak otępiały, niezdecydowany, co ze sobą zrobić. W końcu drgnął, jakby
przebudzony z niespodziewanego letargu i odkrył, że stoi pod zimnym prysznicem.
Nie wiedział, jak się tu znalazł, lecz wytłumaczył to sobie szokiem, jaki
przeżył. Trudno mu było nawet myśleć o pogodzeniu się ze stratą, skoro jeszcze
w pełni jej sobie nie uświadomił. Jego umysł był niebywale ociężały, z trudem
zbierał myśli. Jedynym, czego był pewien – choć to przecież zupełnie absurdalne
– był fakt, że potwór z jego koszmaru w jakiś niepojęty sposób naprawdę istnieje.
To on musiał zabić jego kobietę – a jeśli zaśnie, dorwie i jego.
***
Znów
szedł przez ten upiorny las. Choć znał w nim każdy kąt, teraz to miejsce było
dziwnie obce, ciche i wrogie. Wszystko wokół zdawało się chciwie wyciągać ku
niemu swe macki, czyhając na jeden fałszywy krok.
Czuł zbliżającą się
obecność czegoś straszliwego, przed czym nawet niepokorna puszcza czuła
respekt. Wiedział, że znów śni – i że powinien się obudzić, jeśli chce
przetrwać. Nie potrafił jednak zmusić umęczonego mózgu, by przestawił się na
czuwanie. Jedynym ratunkiem było iść wciąż przed siebie, umykając śmierci. Byle
do rana. Gdy nastanie dzień, wszystko się zmieni. Potwór zniknie, las znów
będzie wyglądał jak dawniej…
Ale świt nie
nadchodził. Szedł godzinami, sam nie wiedząc, dokąd. Nogi niosły go z coraz
większym trudem, co rusz zwalniał tempo chwiejnego marszu przez nieznane – może
tak naprawdę nieistniejące – moczary. Jedyną motywacją, z powodu której jeszcze
nie złożył broni, były ociężałe kroki, coraz donośniej rozbrzmiewające gdzieś z
tyłu. Towarzyszące im od jakiegoś czasu świszczące posapywanie było tak
niepodobne do niczego, co znał, że jego serce z przerażenia już dawno zgubiło
swój rytm, naprzemiennie raz bijąc jak oszalałe, raz zwalniając niemal do
granic możliwości.
Wtem poczuł, że nie
jest w stanie zrobić ani kroku więcej. Sam nie wiedział, kiedy kolana się pod
nim ugięły, nie usłyszał chlupotu cuchnącej wody, która miękko objęła jego
bezwładne ciało. Leżał, poruszany łagodnym prądem, z bezsilnym rozbawieniem zastanawiając
się, czy we śnie można się naprawdę utopić. Trwał jednak w marazmie całą
wieczność, a śmierć nie nadchodziła.
Po kilku godzinach – a
może to były lata – coś zacisnęło się na jego ręce i gwałtownie szarpnęło w
górę. W pierwszej chwili nie poczuł bólu, zupełnie jakby patrzył z boku na
cudze ramię wyrwane ze stawu. Wielkie kły po raz kolejny zamknęły się na prawej
ręce, nagle pobudzając wszystkie zmysły. Wrzasnął, na próżno usiłując się
wyrwać ogromnym łapom, które już zamknęły go w żelaznym uścisku tak blisko
nieforemnego ciała, że nie był w stanie ogarnąć go wzrokiem całego. Dostrzegał
tylko szpony, rozcinające jego skórę niczym żyletki, i potężne szczęki, raz po
raz zaciskające się na jego pogrążonym w agonii bezbronnym ciele. Przerażająco
wyraźnie widząc strumienie własnej krwi, nie mógł uwierzyć, że ktokolwiek jest
w stanie znieść takie cierpienie – a jednak wciąż żył. Czyż nie był w końcu
więźniem własnego snu? Może istniała więc jeszcze szansa na ratunek…
Obudź
się!
Nic z tego. Jak bardzo
by się nie starał, wciąż tkwił w środku koszmaru, rozdzierany błyskawicami
niewysłowionego bólu. Nie był w stanie wrócić do rzeczywistości. Tak naprawdę
nie wiedział nawet, jak się za to zabrać – bardzo chciał, ale czuł, że to
jeszcze za mało.
No
dalej!
Monstrum rozszarpywało
go powoli i niezwykle metodycznie. Odnosił wrażenie, że nie robi tego wiedzione
pierwotnym instynktem, lecz czerpie z tego jakąś perwersyjną przyjemność. Gdy
przez moment przy jego twarzy zalśniło wielkie czarne oko, w jego głębi
dostrzegł rozumną otchłań – tak przerażającą, że ostatkiem sił wrzasnął…
…I obudził się na tej
samej polanie, co uprzednio. Spadł na ziemię z niemal dziesięciu metrów – na
takiej wysokości znajdowały się potężne łapy, które trzymały go we śnie – i
jęknął, kolejny raz tej nocy tracąc dech. Po chwili z trudem uniósł głowę i
spojrzał na siebie. Jego ciało było w tragicznym stanie – niemożliwie
poszarpane kikuty kończyn obficie broczyły krwią, z wielkiej dziury w brzuchu
wylewały się pętle jelit, prawa strona silnie poranionej klatki piersiowej
zauważalnie się zapadła. Patrzył na to jedynym okiem, które mu zostało, wijąc
się z niemożliwego do zniesienia bólu, i dziwił się, że jeszcze żyje. Czuł, jak
powoli opuszczają go siły. Ostatkiem woli próbował walczyć z sennością, jednak
powieka opadała nieubłaganie, a umysł przestrajał się na wolniejsze fale, znów
przenosząc go do krainy koszmarów.
A tam czekał on.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz