1 października 2019

Obudź się


Nowy miesiąc, nowa Histeria – tym razem bez mojego opowiadania… Ale opowiadanie powstało, jak najbardziej, już tradycyjnie. Temat przewodni: opowiadanie grozy z motywem lunatyzmu. Kolejne ciekawe wyzwanie, a ja takie lubię. Mogło wyjść lepiej, ale przy pisaniu i tak była niezła zabawa. A co dalej – to już Ty oceń.

            Ścieżka wiła się między rachitycznymi drzewami niczym wycieńczony organizm w konwulsjach. Choć przemierzał ją setki razy i zdawało mu się, że zna każdy zakręt – ba, każdy kamień, każde zagłębienie, nawet każdą kępkę trawy na poboczu – tym razem była dziwnie zmieniona. Wszystko wyglądało nie tak, jak powinno. Roślinność zachłannie wdzierała się na węższy niż za dnia trakt, bezwzględnie wyszarpując mu kolejne kawałki gruntu, ziemia wydawała się bardziej nierówna niż zwykle. Pełna zdradliwych osuwisk i zapadlisk, w wielu miejscach podmyta przez wody podejrzanie żwawo krążące tej nocy na moczarach, stanowiła kolejną pułapkę zastawioną przez to podłe miejsce na śmiałka, który odważył się zakłócić jego odwieczny spokój.
            Choć uwielbiał uciekać przed niespokojną codziennością na tutejsze kręte szlaki, tak niesamowicie ciche i odległe od cywilizacji, tym razem czuł się tu dziwnie nieswojo. Nie wiedział, co wygnało go z domu w tę przerażającą, pełną niebezpieczeństw pustkę. Był pewien tylko jednego: jeśli się zatrzyma, to coś go dorwie. Nie miał pojęcia, czym jest ani dlaczego go ściga, ale wciąż czuł jego obecność gdzieś za plecami, słyszał w ciemności ciężkie, nierówne kroki i chrapliwy oddech. Potwór nie był szybki, lecz nieustępliwie podążał za nim krok w krok. Nawet jeśli udało mu się na chwilę go zgubić, ten w końcu i tak go odnajdywał. Zdawało się, że jedyną nadzieją jest przetrwać do rana i jakoś wyrwać się z tego miejsca.
            Wciąż zagłębiał się w las, ostrożnie wybierając drogę. Niezależnie od tego, jak szybko się przemieszczał, nadal słyszał za sobą – zdawałoby się, wciąż w tej samej odległości – sapanie, które sprawiało, że włos się jeżył. Monstrum nie odpuszczało ani na moment. Czuł, że nie przeżyje z nim spotkania, musiał uciekać. Nie wiedział tylko, dokąd.
            Nagle odniósł wrażenie, że grunt pod nim powoli się zapada. Spojrzał w dół i z przerażeniem dostrzegł, że stoi po kolana w bagnie, które z każdą chwilą sięga coraz wyżej. Chwycił się zawieszonych nisko gałęzi suchych drzew w rozpaczliwej próbie ratunku i zaczął z uporem przeć przed siebie. Chrapliwy oddech i przerażające pomruki zaczęły się przybliżać…
            Wtem ocknął się na dobrze mu znanej, jasno oświetlonej światłem księżyca w pełni polanie. Rozejrzał się wokół, rozpoznając kolejne charakterystyczne punkty. Roześmiał się z ulgą, nagle rozumiejąc, co się stało. Najwyraźniej przyszedł tu, gnany przez koszmar. Nieco go to zaskoczyło – owszem, zdarzały mu się już takie sytuacje, jednak ostatni incydent miał miejsce, nim ukończył jedenaście lat. Najwyraźniej jednak z wiekiem jego skłonności do lunatyzmu nie zanikły, a jedynie ucichły na dłuższy czas.
            Zerknął w dół i zadrżał. Choć stał na suchym gruncie – i nie przypominał sobie, by w okolicy były jakiekolwiek mokradła – niemal po pas pokryty był cuchnącą zielonkawą breją, zupełnie jakby brodził w bagnie. Trwożliwie obejrzał się przez ramię, niemal spodziewając się zobaczyć świecące w mroku, wpatrujące się w niego dzikie oczy, lecz ujrzał tylko ciemność, poprzetykaną przeświecającymi przez gęste korony drzew księżycowymi promieniami. Wokół panowała niemal niezmącona cisza, którą przerywał z rzadka jedynie szum wiatru w listowiu. Nawet świerszcze tej nocy zamilkły, wyjątkowo nie zakłócając jej spokoju swym koncertem. Atmosfera lasu tchnęła jakąś niezrozumiałą grozą.
            Prychnął lekceważąco, otrząsając się z tych niechcianych myśli. Z całych sił pragnąc uwierzyć, że to tylko wrażenia pozostałe jeszcze po niedawnym koszmarze, szybko odnalazł znajomą ścieżkę i ruszył do domu. Chociaż kusiło go, by co kilka kroków spoglądać za siebie, nie uczynił tego ani razu. Usiłował wmówić sobie, że nie czuje takiej potrzeby – prawda była jednak taka, że obawiał się tego, co mógłby ujrzeć. Wiedział już, że pościg był tylko złym snem, mimo to wciąż czuł milczącą, wrogą obecność czegoś straszliwego. I choć bardzo chciał, sam sobie nie dowierzał, że to jedynie urojenia produkowane przez zmęczony umysł.
Z narastającym przeczuciem czegoś nieuchronnego stanął w końcu na ganku. Z niewysłowioną ulgą odkrył, że drzwi są zamknięte na głucho. Choć sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać, im bliżej mieszkania się znajdował, tym bardziej obawiał się, że coś może czekać na niego w środku.  Teraz wiedział już, że niepotrzebnie się martwił. Rozejrzał się dyskretnie, zabobonnie unikając patrzenia w stronę lasu, i sięgnął do niewielkiego zagłębienia nad futryną, gdzie zwykle zostawiał klucz. Nie znalazł go tam, gdzie się spodziewał, wsunął więc palce głębiej, lecz natrafiły jedynie na chropawą powierzchnię obłupanego fragmentu muru. Z sercem w gardle schylił się, by zajrzeć pod wycieraczkę. I tam nie czekało na niego nic. W panice obrócił się i zaczął zaglądać po kolei do donic na werandzie, pod nie, pod parapety, za wiklinowe fotele. Nic. Zrozpaczony uderzył czołem o ścianę, już niemal czując zaciskające się na jego szyi szpony… Gdy wtem zaświtała mu zbawienna myśl – tak prosta, że zdziwił się, iż od razu na to nie wpadł. Sięgnął do kieszeni, lecz była pusta. Nagle tracąc świeżo odzyskaną pewność siebie, wsunął drżącą dłoń do drugiej. Bingo! Choć zwykle tego unikał, tym razem klucz miał cały czas przy sobie. Z ulgą wcisnął go do zamka. Był tak roztrzęsiony, że trafił dopiero za trzecim razem. Przez chwilę mocował się z zamknięciem, nim zapadki ustąpiły z nietypowym chrzęstem zardzewiałego, jak gdyby od dawna nieużywanego żelastwa.
Pchnął drzwi, które otworzyły się, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie. Wkroczył w nieprzyjemny zaduch mieszkania niewietrzonego od lat. Pod jego stopami zachrzęściły skorupy – przypuszczalnie ktoś zbił wazę, która do tej pory stała zawsze na stoliku przy wejściu. Sięgnął w bok, by zapalić światło, jednak włącznik nie zadziałał. Czując zalążki przerażenia chciwie zapuszczające korzonki w jego sercu, ruszył w głąb domu po ciemku. Walczył ze sobą, by nie zacząć krzyczeć. Nie chciał przecież obudzić żony. Ostatnimi czasy była ledwo żywa z przemęczenia i bardziej niż ktokolwiek zasługiwała na spokojny sen. Choć miał wrażenie, że coś jest nie tak, nie mógł jej tego odbierać w imię jakichś urojeń wywołanych przez zwykły koszmar. Nie był egoistą – ani panikarzem, wywołującym zamieszanie bez powodu. W końcu nic takiego się nie działo.
Tłumiąc targające nim złe przeczucia, cicho wślizgnął się do sypialni, zrzucił z siebie brudne odzienie i wczołgał się pod kołdrę. Pokrzepiająca cicha obecność kobiety, którą kochał nad życie, podziałała na niego uspokajająco. Była niczym balast trzymający go w rzeczywistości, z dala od krainy złych snów. Gdy leżał przy niej, zrodziło się w nim przekonanie, że gdyby tylko – tak jak zawsze – zasnął u jej boku, nie groziłyby mu żadne koszmary. Delikatnie przysunął się do niej i objął ją ostrożnie, obiecując sobie, że więcej nie popełni takiego błędu.

***

            Obudził go wrzask przerażenia. Nim zdołał pojąć, że to on tak krzyczy, poczuł, jak jego stopy tracą kontakt ze stabilnym podłożem. Runął w dół, obijając się boleśnie. Upadek u podnóża schodów na moment zaparł mu dech. Kiedy w końcu udało mu się nabrać powietrza, do jego nozdrzy wdarł się nieprzyjemny, metaliczny zapach. Towarzyszące mu uczucie lepkiej wilgoci rozlewającej się po jego nagim ciele wywołało nieprzyjemne skojarzenie, które kazało mu natychmiast zerwać się na nogi. Zachwiał się, spoglądając w dół. Zaraz potem zawył jak ranione zwierzę, widząc pokrywającą jego skórę krew. Był na tyle przytomny, by natychmiast stwierdzić, że nie może ona należeć do niego. Gdy tylko to sobie uświadomił, kolana się pod nim ugięły, ledwie zdołał ustać. Odzyskawszy równowagę, zaczął wspinać się z powrotem w górę. Przez głowę mimochodem przemknęło mu pytanie, jak u diabła znalazł się w piwnicy, zaraz jednak zepchnął je w głąb świadomości, skupiając się na czymś znacznie istotniejszym.
            Gdy wreszcie dotarł na piętro, nogi znów odmówiły mu posłuszeństwa. Zaczął drżeć, czując odstręczający odór, wzmagający się z każdym krokiem. Choć bardzo nie chciał o tym myśleć, nie mógł odpędzić od siebie skojarzenia z nieudolnie kiedyś przez niego patroszonym zającem, którego upolował zupełnie przypadkiem w czasach, gdy jeszcze rozważał zajęcie się myślistwem. Porzucił ten pomysł po pierwszej próbie – nie umiał należycie oprawić zwierzyny, nie wspominając już o jej przyrządzeniu. Zresztą sam nawet nie tknął niezbyt zachęcająco wyglądającej potrawki, mając świeżo w pamięci smród nieopatrznie przez niego porozcinanych jelit.
            Dotarłszy do końca korytarza, zawahał się, po czym zdecydowanym ruchem pchnął drzwi. Widok, który ukazał się jego oczom – mimo zalegającego w pomieszczeniu półmroku – wywołał u niego torsje tak silne, iż w przypływie wisielczego humoru przez moment obawiał się, że jego wnętrzności dołączą do tych już rozwleczonych po całej podłodze. Jednym spojrzeniem objął pławiące się w morzu świeżej krwi strzępy, które jeszcze niedawno były ciałem jego ukochanej. Szczątki były w tak straszliwym stanie, że nie mogło tego zrobić żadne zwierzę, a tym bardziej człowiek. Cokolwiek rozszarpało jego żonę, nie mogło pochodzić z tego świata.
            Nie mogąc dłużej na to patrzeć, ostrożnie zamknął sypialnię. Chwilę tkwił w miejscu jak otępiały, niezdecydowany, co ze sobą zrobić. W końcu drgnął, jakby przebudzony z niespodziewanego letargu i odkrył, że stoi pod zimnym prysznicem. Nie wiedział, jak się tu znalazł, lecz wytłumaczył to sobie szokiem, jaki przeżył. Trudno mu było nawet myśleć o pogodzeniu się ze stratą, skoro jeszcze w pełni jej sobie nie uświadomił. Jego umysł był niebywale ociężały, z trudem zbierał myśli. Jedynym, czego był pewien – choć to przecież zupełnie absurdalne – był fakt, że potwór z jego koszmaru w jakiś niepojęty sposób naprawdę istnieje. To on musiał zabić jego kobietę – a jeśli zaśnie, dorwie i jego.

***

            Znów szedł przez ten upiorny las. Choć znał w nim każdy kąt, teraz to miejsce było dziwnie obce, ciche i wrogie. Wszystko wokół zdawało się chciwie wyciągać ku niemu swe macki, czyhając na jeden fałszywy krok.
Czuł zbliżającą się obecność czegoś straszliwego, przed czym nawet niepokorna puszcza czuła respekt. Wiedział, że znów śni – i że powinien się obudzić, jeśli chce przetrwać. Nie potrafił jednak zmusić umęczonego mózgu, by przestawił się na czuwanie. Jedynym ratunkiem było iść wciąż przed siebie, umykając śmierci. Byle do rana. Gdy nastanie dzień, wszystko się zmieni. Potwór zniknie, las znów będzie wyglądał jak dawniej…
Ale świt nie nadchodził. Szedł godzinami, sam nie wiedząc, dokąd. Nogi niosły go z coraz większym trudem, co rusz zwalniał tempo chwiejnego marszu przez nieznane – może tak naprawdę nieistniejące – moczary. Jedyną motywacją, z powodu której jeszcze nie złożył broni, były ociężałe kroki, coraz donośniej rozbrzmiewające gdzieś z tyłu. Towarzyszące im od jakiegoś czasu świszczące posapywanie było tak niepodobne do niczego, co znał, że jego serce z przerażenia już dawno zgubiło swój rytm, naprzemiennie raz bijąc jak oszalałe, raz zwalniając niemal do granic możliwości.
Wtem poczuł, że nie jest w stanie zrobić ani kroku więcej. Sam nie wiedział, kiedy kolana się pod nim ugięły, nie usłyszał chlupotu cuchnącej wody, która miękko objęła jego bezwładne ciało. Leżał, poruszany łagodnym prądem, z bezsilnym rozbawieniem zastanawiając się, czy we śnie można się naprawdę utopić. Trwał jednak w marazmie całą wieczność, a śmierć nie nadchodziła.
Po kilku godzinach – a może to były lata – coś zacisnęło się na jego ręce i gwałtownie szarpnęło w górę. W pierwszej chwili nie poczuł bólu, zupełnie jakby patrzył z boku na cudze ramię wyrwane ze stawu. Wielkie kły po raz kolejny zamknęły się na prawej ręce, nagle pobudzając wszystkie zmysły. Wrzasnął, na próżno usiłując się wyrwać ogromnym łapom, które już zamknęły go w żelaznym uścisku tak blisko nieforemnego ciała, że nie był w stanie ogarnąć go wzrokiem całego. Dostrzegał tylko szpony, rozcinające jego skórę niczym żyletki, i potężne szczęki, raz po raz zaciskające się na jego pogrążonym w agonii bezbronnym ciele. Przerażająco wyraźnie widząc strumienie własnej krwi, nie mógł uwierzyć, że ktokolwiek jest w stanie znieść takie cierpienie – a jednak wciąż żył. Czyż nie był w końcu więźniem własnego snu? Może istniała więc jeszcze szansa na ratunek…
Obudź się!
Nic z tego. Jak bardzo by się nie starał, wciąż tkwił w środku koszmaru, rozdzierany błyskawicami niewysłowionego bólu. Nie był w stanie wrócić do rzeczywistości. Tak naprawdę nie wiedział nawet, jak się za to zabrać – bardzo chciał, ale czuł, że to jeszcze za mało.
No dalej!
Monstrum rozszarpywało go powoli i niezwykle metodycznie. Odnosił wrażenie, że nie robi tego wiedzione pierwotnym instynktem, lecz czerpie z tego jakąś perwersyjną przyjemność. Gdy przez moment przy jego twarzy zalśniło wielkie czarne oko, w jego głębi dostrzegł rozumną otchłań – tak przerażającą, że ostatkiem sił wrzasnął…
…I obudził się na tej samej polanie, co uprzednio. Spadł na ziemię z niemal dziesięciu metrów – na takiej wysokości znajdowały się potężne łapy, które trzymały go we śnie – i jęknął, kolejny raz tej nocy tracąc dech. Po chwili z trudem uniósł głowę i spojrzał na siebie. Jego ciało było w tragicznym stanie – niemożliwie poszarpane kikuty kończyn obficie broczyły krwią, z wielkiej dziury w brzuchu wylewały się pętle jelit, prawa strona silnie poranionej klatki piersiowej zauważalnie się zapadła. Patrzył na to jedynym okiem, które mu zostało, wijąc się z niemożliwego do zniesienia bólu, i dziwił się, że jeszcze żyje. Czuł, jak powoli opuszczają go siły. Ostatkiem woli próbował walczyć z sennością, jednak powieka opadała nieubłaganie, a umysł przestrajał się na wolniejsze fale, znów przenosząc go do krainy koszmarów.
A tam czekał on.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz