30 listopada 2019

Niedokończone życie


Kolejny, halloweenowy konkurs Magazynu Histeria, kolejne opowiadanie. Tym razem redaktorzy uznali, że nie rozstrzygną konkursu – co więcej, zadecydowali, że zawieszają konkursy w związku ze spadkiem liczby napływających tekstów i ogólnym obniżeniem ich jakości… Cóż, przykro, niemniej gotowy tekst pozostał, więc niniejszym się nim dzielę. Mam nadzieję, że mimo wszystko nie jest taki tragiczny – ale to już Ty oceń. Dobrej zabawy!


            Stanęłam przed lustrem i spojrzałam na siebie krytycznie. Zaraz trzeba wyjść, a ja dalej jakby niedokończona. Choć zadbałam o wszystko, wciąż czegoś brakowało. Każdy element był na swoim miejscu, ale razem nie tworzyły tak zgranej całości, jak powinny. Najgorsze, że szczegółowa kontrola nie wykazała żadnych niedociągnięć. Więc w czym problem?
            Wreszcie uświadomiłam sobie to, co od początku powinno być oczywiste – i zapewne byłoby, gdybym tak usilnie nie starała się zapomnieć. Przed wyjściem tej nocy nie powstrzymywało mnie niezadowalające wykończenie stroju, idealnego jak zawsze, lecz strach. Nie bałam się tego, że pierwszy raz idę na „obchód” – jak zwykliśmy go żartobliwie nazywać, nawiązując do pracy w szpitalu – w nowym miejscu. Owszem, może odegrało to jakąś niewielką rolę, lecz choć wprowadziłam się w tym roku, od początku czułam się tu zadziwiająco dobrze. Przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe w okolicznościach, które wygnały mnie z mojego rodzinnego miasta, choć wrosłam w nie całą duszą i ciałem. Byłam jak stare drzewo o korzeniach sięgających głębiej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać – takich podobno się nie przesadza. A jednak zdarzają się sytuacje, kiedy niedopuszczalne staje się jedynym wyjściem.
            Odkąd zginął Ethan – dokładnie rok temu, w czasie naszego dorocznego spaceru – nie umiałam się odnaleźć. Nie chodziło o to, że wszystko mi go przypominało, ale z jakiegoś powodu nie mogłam pozostać w tamtym miejscu. Zmusiłam się, by zostawić za sobą najważniejszy rozdział mojego życia i zacząć od nowa. Nie było to łatwe, ale się udało. Nie potrafiłam jednak zrezygnować ze wszystkiego.
            Moja dzisiejsza misja – jak w każde Halloween – miała polegać na odwiedzeniu tych kilku domów w okolicy, o których z jakiegoś powodu wszyscy zapomnieli, do których dzieci bały się chodzić, odstraszane miejscową legendą lub pospolitymi plotkami. Odkąd jeszcze na studiach poznałam mojego narzeczonego, co roku robiliśmy to razem. W pracy często oboje spotykaliśmy osoby, które musiały same borykać się ze swoimi problemami, porzucone przez wszystkich. Wiedzieliśmy, ile radości może wnieść choćby taka pojedyncza wizyta – co z tego, że złożona przez dwoje wciąż młodych, ale jednak dorosłych już ludzi w śmiesznych kostiumach zamiast przez dzieciaki. Zresztą, jeśli robiliśmy to systematycznie, w końcu zawsze znajdowało się kilkoro dziewczynek i chłopców, którzy odważali się pójść w nasze ślady i zajrzeć do miejsc, które dotąd starali się omijać. Odnosiliśmy w tym zakresie sporo sukcesów, rotacja na naszej liście była duża – skracaliśmy ją praktycznie po każdym „obchodzie”, by później dopisać kolejne pozycje.
Ale rok temu coś poszło nie tak. Być może zapuściliśmy się do zbyt niebezpiecznej dzielnicy, a może po prostu mieliśmy nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Tego nie wiem. Jedyne co pamiętam, to krew na kurczowo zaciśniętych dłoniach, głowa o martwym spojrzeniu ciążąca mi na kolanach i rozdzierający serce potworny ból. Ulotnił się dopiero po pogrzebie, kiedy mój umysł w pełni zdał sobie sprawę z nieodwracalności tego, co nas spotkało. Blisko miesiąc na środkach uspokajających – pod ścisłą kontrolą lekarza obawiającego się myśli samobójczych, które na szczęście nigdy się nie pojawiły – i całkowita zmiana otoczenia miały pomóc. Pomogły…
A jednak teraz jakieś nieokreślone złe przeczucie robiło wszystko, by przedrzeć się do świadomości i skłonić mnie do pozostania w domu w jedyny wieczór, kiedy mogłam wszystko odczarować. Wiedziałam, że to zupełnie nieracjonalny, choć przecież zrozumiały lęk, któremu muszę stawić czoła. Przyjrzałam się raz jeszcze swojemu blademu odbiciu i spróbowałam poprawić makijaż. Może miał mi dodać odwagi, a może tylko chciałam się za nim schować – nie miało to większego znaczenia. Gdy uznałam efekt za zadowalający, przewiązałam jeszcze włosy szeroką wstążką ozdobioną dość sporym sztucznym nietoperzem, zawadiacko przekrzywiając go pod nieprawdopodobnym kątem urągającym grawitacji. W moich oczach pojawił się dawno zapomniany błysk pewności, a na krwiście czerwonych ustach ukradkiem rozgościł się dyskretny uśmiech. Wyglądałam znacznie lepiej. Chwyciłam zwiewny płaszcz, który od lat służył mi w tę jedną noc w roku i wybiegłam, nie czekając, aż skrystalizują się czające się gdzieś z tyłu głowy wątpliwości.

***

            Ze snującej się po okolicy gęstej jak mleko mgły co rusz wyłaniały się sylwetki sąsiadów wędrujących z grupkami dzieciaków od domu do domu. Gdy kontury się ustalały, a kolory stawały się wyraźne, spoglądali na mnie z niejakim zdziwieniem – kto widział, żeby zwykle poważna kobieta, na dodatek pielęgniarka, przebierała się na Halloween? – lecz przeważnie dość życzliwie. Dzieci natomiast z zachwytem pokazywały sobie mój doskonale dopracowany kostium. Mała Melanie z końca ulicy podbiegła, piszcząc z zachwytu, uściskała mnie najmocniej jak potrafiła i wrzuciła mi do kieszeni kilka cukierków wyjętych z własnej torby. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, wichrząc jej blond grzywkę ufarbowaną teraz na dziwny kolor, prawdopodobnie przy użyciu czerwonej bibuły. Później rozdam słodycze innym dzieciakom. Albo przewrotnie będę częstować nimi odwiedzane osoby. Dlaczego nie? Już jest wystarczająco absurdalnie, więc czemu na dodatek nie robić wszystkiego na opak? Przynajmniej będzie zabawnie.
            Odprowadziłam uszczęśliwioną dziewczynkę wzrokiem, śmiejąc się do siebie, a potem ruszyłam w dalszą drogę. Czekało mnie sporo roboty, której nie można odwalić ot tak. Ci ludzie na mnie liczą, choć jeszcze sami o tym nie wiedzą. Potrzebują mnie, a ja mam dla nich coś cennego, czego nie chce im dać nikt inny: swój czas. Z tą myślą skręciłam w stronę pierwszego domu – rozsypującej się drewnianej chatki. W jednym z okien nerwowo poruszyła się pożółkła firanka, na moment ukazując błyszczące oczy. Pukanie rozległo się głucho i zniknęło w ciszy, długo pozostając bez jakiejkolwiek reakcji. Westchnęłam smutno, wyobrażając sobie ogrom samotności zamknięty za tymi drzwiami. Przede mną doprawdy mnóstwo pracy.

***

            W tym roku moja lista była krótka. Nie znałam okolicy zbyt dobrze, nie miałam zresztą głowy do starannych przygotowań. Nad strojem pracowałam od dłuższego czasu – chyba bardziej z przyzwyczajenia, niż z rzeczywistego zamiaru – ale tak naprawdę dopiero kilka dni temu podjęłam świadomą decyzję, że zwalczę w sobie lęk zrodzony przez bolesne wspomnienia i podtrzymam naszą halloweenową tradycję.
Choć było jeszcze wcześnie, dotarłam już do ostatniego domu, stojącego w odosobnieniu, w głębi lasu. Kilka osób ostrzegało mnie przed przychodzeniem tutaj, twierdząc, że właściciel – aspołeczny, powszechnie nielubiany starzec – najpewniej jest chory psychicznie i w ogóle może być niebezpieczny. Plotka głosiła, że bezlitośnie przeganiał z okolicy intruzów, odkąd pochował – podobno na tyłach posesji – nastoletniego syna, którego samotnie wychowywał. Domyślałam się, że mimo pozornie nieprzyjaznego podejścia do wszystkiego, co żyje, człowiek ten musi być głęboko nieszczęśliwy w swoim kokonie wyobcowania. Zamknął się w nim tak dawno, że choćby chciał, nie potrafi już wyjść. Pomóc mu było moją rolą – misją, którą od lat wypełniałam. Nie mogłam sobie tak po prostu odpuścić z powodu jakiejś plotki.
Po kilku skrzypiących schodkach dostałam się na zapadniętą z jednej strony werandę. Automatycznie biorąc pod uwagę jakże możliwą w podeszłym wieku wadę słuchu, załomotałam do drzwi i czekałam z przyklejonym do twarzy serdecznym – choć „służbowym”, wyćwiczonym przez lata pracy w zawodzie – uśmiechem. Moje policzki zdążyły całkowicie zdrętwieć i niemal straciłam już resztki nadziei, nim drzwi wreszcie się otworzyły.
– Cukierek albo psikus!
Czekałam na jakąkolwiek reakcję. Zwyczajowo na pomarszczonych twarzach pojawiało się bezbrzeżne zdumienie. Zdarzało się też poirytowanie – wtedy bywało trudniej. Zwykle jednak prędzej czy później każde uczucie zastępowała czysta, niemal dziecięca radość, wyrażana szerokim, często od bardzo dawna nieużywanym uśmiechem. Tym razem jednak na obliczu, na które patrzyłam, nawet przez mgnienie oka nie odmalowała się żadna emocja. Było absolutnie niewzruszone. Jedynie oczy, choć pozbawione jakichkolwiek oznak życia, wpatrywały się we mnie z natarczywością.
– Czego? – Ochrypły głos sprawiał wrażenie zardzewiałego, jak nieużywana maszyna.
Przez moment zastanawiałam się, co powiedzieć. W pracy spotykałam się z różnymi przypadkami i wydawało mi się, że jestem na wszystko gotowa, jednak tym razem po prostu mnie zamurowało. Stojąca w progu postać emanowała nieposkromioną siłą, ale także rozpaczliwym poczuciem beznadziei i bezbrzeżnym osamotnieniem. W moim odczuciu była tak pełna sprzeczności, że trudno mi było ogarnąć to rozumem. Nie odnajdywałam w niej jednak nic z plotek, które słyszałam. Mężczyzna nie był stary, choć cierpienie bez wątpienia odcisnęło swoje piętno w sieci zmarszczek okrywającej twarz o ostrych rysach, w przedwcześnie posiwiałych włosach i pustym spojrzeniu. Choć antypatyczny, nie wyglądał też na niebezpiecznego szaleńca.
– Czego tu, pytam.
Choć mówił dziwnie bezbarwnym głosem i tak cicho, że niemal szeptem, odniosłam wrażenie, jakby ryknął na mnie pełną piersią. W powierzchownej obojętności było coś groźnego i władczego. Mimowolnie cofnęłam się o pół kroku. Niemal fizycznie poczułam, jak się kurczę.
– Won mi – prychnął i machnął ręką w geście, jakim odpędza się natrętną muchę.
Nie możesz tak po prostu się poddać, pomyślałam. Przecież to nie pierwszy raz. W końcu zawsze jakoś udaje ci się do nich trafić. Zebrałam się w sobie, postanawiając się postawić – wiedziałam, że czasem w takich przypadkach ośli upór to jedyna droga do celu. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu tym razem nie było to jednak łatwe. Pewnie tkwiłabym tam dalej bez słowa, gdyby nie pewność, że zaraz stracę jedyną szansę.
– Nie…
Urwałam, słysząc za plecami dziwny odgłos przywodzący na myśl ryk rannego niedźwiedzia. Przez krótki moment dostrzegłam nieokreślony błysk w oczach mężczyzny. W następnej sekundzie niemal przeleciałam przez próg, pociągnięta przez potężną dłoń, która jak imadło zacisnęła się na moim przedramieniu. Usłyszałam, jak drzwi zatrzaskują się z hukiem. Zgrzytnął jeden zamek, potem drugi… Ledwo złapałam równowagę i odwróciłam się, by zapytać, o co chodzi, gdy na zewnątrz rozległo się ciche szuranie. Spojrzałam na gospodarza.
– Idź do piwnicy – rzucił tylko i pobiegł w głąb domu.
Nieprzyjemne odgłosy nasiliły się, dołączyło też do nich coś w rodzaju mlaskania. Bardziej zaciekawiona niż przestraszona spróbowałam dyskretnie zerknąć przez małą szybkę obok drzwi. Ponieważ nic nie widziałam, przysunęłam twarz tak blisko, że mój nos niemal rozpłaszczył się na szkle.
– Odsuń się od okna!
Usłyszałam za sobą kroki, było już jednak za późno. Nagle groteskowo zdeformowana ręka przebiła się przez szybę. Uchyliłam się, lecz nie byłam wystarczająco szybka. Kościste palce zamknęły się na moim nadgarstku i mocno pociągnęły. Lewe ramię błyskawicznie znalazło się na zewnątrz. Poczułam, jak mężczyzna łapie mnie w pasie i zaczyna się cofać. Zaraz potem potworny ból w dłoni pozbawił mnie przytomności.
Ocknęłam się, gdy wlókł mnie ciemnymi schodami. Mamrotał przy tym coś o gwałtownie postępującym zakażeniu, które – z tego co zrozumiałam – miało niebawem pozbawić mnie zmysłów, a potem w tajemniczy sposób odebrać nam obojgu życie. Spojrzałam w dół, czując lepką wilgoć wylewającą się z dziwnej pustki. Wstrząsnęły mną gwałtowne torsje, gdy dostrzegłam, że brakuje mi trzech palców. Okalająca ranę poszarpana tkanka pokryta była cuchnącą śluzowatą wydzieliną. Na jej tle wyraźnie odcinały się odłamki pogruchotanych kości śródręcza. Poczułam ogarniający mnie przenikliwy chłód i znów na krótko straciłam kontakt z rzeczywistością. Gdy go odzyskałam, leżałam na jakimś stole, a mój gospodarz właśnie mnie do niego przywiązywał. Przerażona, zaczęłam się wyrywać, wyjąc przy tym rozpaczliwie, na nic się to jednak zdało.
Szamotanina trwała krótko. Upływ krwi z paskudnie wyglądającej, lecz w gruncie rzeczy stosunkowo niewielkiej rany nie powinien osłabić mnie na tyle, bym nie była w stanie się bronić, a jednak z jakiegoś powodu czułam się dziwnie otumaniona. Wkrótce zostałam skrępowana jak prosię, z lewą ręką odciągniętą od tułowia tak mocno, że niemal słyszałam, jak kość ramieniowa nieubłaganie wysuwa się ze stawu barkowego. Mój straszny wybawiciel rozpalił ogień w niewielkim piecyku i postawił na nim jakąś puszkę, z której dobywał się zapach nie wiedzieć czemu przywodzący mi na myśl stary warsztat ojca, w którym jako dziecko przesiadywałam godzinami podczas jego licznych, przeciągających się nadmiernie nieobecności.
Mimo rozpaczliwych błagań o litość nie poświęcając mi ani odrobiny uwagi, mężczyzna zaczął szlifować jakieś narzędzie. Jego raźne pogwizdywanie rozniosło się echem po pomieszczeniu, zamiast jednak rozładować napięcie, przydało grozy całej tej niezrozumiałej sytuacji. Skończywszy pracę, pieczołowicie wyczyścił ostrze. Spojrzałam na niego z przerażeniem, gdy zaczął się zbliżać.
– To dla twojego dobra, rozumiesz.
Zerwał mi z włosów wstążkę z nietoperzem i mocno owinął ją wokół mojego lewego przedramienia, nieco ponad nadgarstkiem. Świadomość zaczęła gdzieś odpływać, usiłując ratować otępiały umysł przed zatraceniem. Gdy lśniąca złowrogo siekiera uniosła się nade mną, wydało mi się, że znów mdleję – ale tym razem nie zemdlałam. Wyłączyłam się tylko na jeden straszliwy moment, gdy ostrze z morderczą precyzją sięgało celu – zupełnie jakby krótkie zwarcie na sekundę odcięło dopływ prądu do żarówki, która zamigotała, by zaraz na powrót rozjarzyć się tym samym silnym, równym światłem.
W pierwszej chwili nie poczułam bólu. Pojawił się później, zalewając mnie potężną falą zapierającą dech.
– Uciąłeś mi rękę – wyjęczałam z niedowierzaniem, zaciskając powieki, by powstrzymać piekące łzy.
– Krytyczne sytuacje wymagają drastycznych środków. – Wzruszył ramionami z obojętną miną. – Krzyknij sobie, ulży ci – stwierdził bezbarwnym tonem i bez ostrzeżenia chlusnął na obficie krwawiący kikut wrzącą smołą.
Fala wezbrała gwałtownie. Moje ciało przeszywała błyskawica za błyskawicą, wprawiając w niekontrolowane drżenie wszystkie mięśnie, łącznie z tymi, których istnienia przeciętny człowiek nawet sobie nie uświadamia. Czułam, jak lewa dłoń – tak naprawdę leżąca w kałuży posoki gdzieś pod blatem – płonie żywym ogniem. W nagle zapadłej absolutnej ciemności przed moimi oczami zatańczyły miriady oślepiająco białych iskier, drwiąc z nic nieznaczącego istnienia, którego ramy definiowało bezbrzeżne cierpienie. Załkałam, kompulsywnie łykając zatęchłe powietrze. Miałam wrażenie, że tonę, w sposób niemożliwy zachłystując się własnym oddechem. Nie byłam w stanie zapanować nad sobą na tyle, by sformułować choćby jedną jasną myśl, nie mówiąc już o jakimkolwiek okiełznaniu paniki, która mną zawładnęła. Beznadziejnie walczyłam o życie i czułam, że tę walkę przegrywam.
– Uspokój się.
Siarczysty policzek niemal wytrącił ledwo trzymającą się jaźń z mojego sponiewieranego jestestwa, lecz zadziałał zadziwiająco skutecznie. Wzięłam kilka głębokich oddechów i zaczęłam myśleć wyjątkowo klarownie. Konwulsje ustąpiły, jedynie lewe ramię co pewien czas drżało nieznacznie, a kikut pulsował tępym bólem, przypominając o doznanej stracie. Niespodziewanie zaczęłam odkrywać w sobie zadziwiająco ogromne pokłady nienawiści do całego rodzaju ludzkiego. Niebywałe, ale mój oprawca popatrzył mi w oczy, zapewne szukając w nich pozostałości niedawnego szaleństwa, i uśmiechnął się lekko.
– Puściłbym cię, ale boję się, że wpadnie ci do głowy coś wyjątkowo głupiego. Nie mogę do tego dopuścić. Rozumiesz, siedzimy w tym oboje.
Splunęłabym mu w twarz, gdybym miała na to siłę, jednak prawie całą zużyłam na bezowocne próby wyrwania się z więzów, a jej nędzne resztki zostały strawione w ataku paniki. Poczułam, że moją twarz wykrzywia grymas z trudem powstrzymywanej wściekłości. Nie chciałam tracić energii na kolejny niekontrolowany wybuch czegokolwiek. Zacisnęłam zęby i spojrzałam wyzywająco na mężczyznę, który nieznacznie się nade mną pochylał.
– W porządku – rzucił. Jego beznamiętny ton i twarz pozbawiona mimiki zaczynały działać mi na nerwy. – Nie mamy zbyt wiele czasu, ale chyba należą ci się jakieś wyjaśnienia.
Zaczął nieskładnie mówić o swoim siedemnastoletnim synu. Pozostawiał wiele niedopowiedzeń i niespodziewanie czynił takie przeskoki myślowe, że więcej musiałam się domyślać, niż rzeczywiście rozumiałam. Z opowieści wywnioskowałam jednak, że chłopak był całym jego światem. A potem nagle wszystko się skończyło. Pewnego dnia wrócił do domu po jakimś dłuższym wypadzie ze znajomymi. Był całkowicie odmieniony, najwyraźniej  zarażony jakimś paskudztwem. Miał kilka przebłysków, kiedy do głosu dochodziło jego dawne „ja”, błagając ojca o ratunek, ale szybko były tłumione przez potwora, który się w nim rodził.
– Nie wiem, skąd Michael przywlókł to cholerstwo, ale sama widziałaś, co z nim zrobiło. Zakażenie postępowało tak szybko, że nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko skrócić jego cierpienie. Sam mnie o to prosił, kiedy jeszcze był sobą… – Na moment zawiesił głos. Widziałam, że było mu ciężko i mimo woli zaczynałam mu współczuć, momentalnie puszczając w zapomnienie targające mną straszne, nieznane dotąd wrogie uczucia. – Nie przewidziałem tylko, że to, co z niego zostanie, zacznie wracać. I że będzie chciało zabrać mnie ze sobą. – Uśmiechnął się gorzko. – Przychodzi co roku, odkąd go pochowałem.
– Dlaczego czegoś z tym nie zrobisz? – wyrwało mi się, nim zdążyłam ugryźć się w język. Nie chciałam słuchać, ale coś mnie do tego zmuszało.
– Próbowałem, ale… Zmarnowałem tyle okazji, wiesz? Za każdym razem w ostatnim momencie staje mi przed oczami taki, jakim go zapamiętałem i nie potrafię.
– Przecież może kogoś skrzywdzić! Zagraża wszystkim wokół!
– Póki tu jestem… Sam nie wiem, coś go do mnie ciągnie. Myślę, że moja obecność trzyma go w tym miejscu, z dala od innych.
Zobaczyłam, że przygląda się unieruchomionemu kikutowi. Ostrożnie podniosłam głowę i zerknęłam na to, co zostało z mojej ręki. Czarna wstążka zlała się z zastygającą na ranie smołą, postrzępione końcówki przykleiły się do rozlanej wokół lepkiej plamy. Jedno ze skrzydeł nietoperza odpadło w czasie szamotaniny, drugie było złamane i smętnie zwisało z brzegu blatu. Kiedy ten żałosny widok w pełni do mnie dotarł, ogarnęły mnie mdłości. Mężczyzna zorientował się, na co się zanosi i błyskawicznie obrócił moją głowę, ratując przed zadławieniem własną treścią pokarmową.
Gdy torsje dały wreszcie za wygraną, popatrzyłam znów w górę i napotkałam twarde spojrzenie pełne nowej determinacji.
– Masz rację, on jest niebezpieczny. Muszę to zakończyć, zanim komuś stanie się coś złego.
Stwierdzenie to było tak absurdalne w kontekście całej tej sytuacji, że niemal wybuchłam śmiechem. To doprawdy wyśmienite, tak leżeć sobie przywiązaną do stołu w piwnicy jakiegoś wariata i usłyszeć, że utrata całkiem zdrowej i sprawnej dłoni to nic poważnego. Ot, drobny wypadek przy pracy. Zawsze mogło być gorzej, prawda? Komuś mogła się omsknąć siekiera i zamiast nadgarstka odrąbać na przykład całe ramię. Nie ma się czym przejmować.
Nagle zorientowałam się, że zostałam sama. Słysząc milknące echo oddalających się ciężkich kroków, zaczęłam wrzeszczeć. Robiłabym to, póki całkiem nie zdarłabym sobie gardła, lecz zdałam sobie sprawę, że to na nic. Kto miałby usłyszeć mnie w tej głuszy? Wariat, który mnie tu zamknął? A może jego synalek, który pod wpływem dziwnej opowieści zaczął jawić się jako przyczyna wszystkich kłopotów? Prawda, nie chciało mi się wierzyć w tę całą historyjkę o powrotach zza grobu w poszukiwaniu zemsty, ale coś niedobrego bez wątpienia działo się w tym miejscu, a mój oprawca nie był jedynym odpowiedzialnym za taki stan rzeczy. Może i był świrem, ale coś – lub ktoś – go do tego doprowadziło. Tak naprawdę sam był ofiarą potrzebującą pomocy specjalistów. Obiecałam sobie, że się o to zatroszczę, jeśli tylko wyjdę stąd cało. Owszem, wyrządził mi potworną krzywdę, ale nie potrafiłabym tak zostawić człowieka samemu sobie. Być może byłam jedyną osobą, na którą mógł liczyć.
Nie wiedziałam, ile czasu minęło, nim wrócił. Trwałam w całkowitym odrętwieniu, nieczuła na jakiekolwiek bodźce zewnętrzne, których zresztą i tak brakowało w tym upiornym miejscu, póki znów nade mną nie stanął – a konkretniej, póki nie zaczął rozcinać moich pęt.
– Zabiłem go – zakomunikował bezbarwnym głosem.
Nie odpowiedziałam, teraz już w pełni świadoma, że mam do czynienia z osobą chorą. Leżałam spokojnie, zastanawiając się usilnie, jak najlepiej to rozegrać, gdy wtem zauważyłam ranę na jego szyi. Nie wyglądała groźne, nawet specjalnie nie krwawiła, ale pokrywała ją ta sama śluzowata wydzielina, którą przedtem dostrzegłam w miejscu, gdzie powinny były znajdować się moje palce. Spróbowałam przełknąć rosnącą mi w gardle gulę, równocześnie starając się opanować drżenie. Nie udało się, zauważył. Pochylił się nade mną i spojrzał mi w oczy wzrokiem dzikiego zwierzęcia, wygłodniałego, a zarazem skrajnie przerażonego.
– Zabiłem, ale zdążył mnie ugryźć – szepnął, przecinając ostatni sznur. – Uciekaj, nim będzie za późno.
Cofnął się o krok, robiąc mi miejsce. Zebrałam się w sobie i zmusiłam osłabione ciało do wysiłku. Zerwałam się na nogi. Mój umysł zarejestrował strome schody. Przez otwarte drzwi u ich szczytu do pomieszczenia wlewała się gęsta jak mleko mgła, jej pasma pełzały tuż nad podłogą, pod sufitem, po ścianach między regałami. Były wszędzie, odbierając całemu otoczeniu wszelkie pozory realności. Zaczęłam biec, nie dając sobie czasu na zastanowienie.
Ledwo pamiętam wydarzenia, które potem nastąpiły – jakby trujący opar zasnuł je półprzezroczystym całunem, litościwie skrywając przed moimi oczami. Wszystko rozegrało się błyskawicznie. Poczułam uderzenie w plecy, a gdy upadłam, przygniótł mnie chłodny ciężar obcego ciała. Potem były już tylko zęby. I cos lepkiego. Tak mi się wydaje…

***

            A teraz idziemy. Nie wiem, dokąd. Nie wiem, po co. Sądzę, że on też nie wie. Ale oboje czujemy ten przymus. I coś jeszcze: zapach. Zapach życia. Nie dokończyliśmy swojego. Może umieramy. Może umarliśmy. To bez znaczenia. Inne życie nas woła. Nęci. Kusi obietnicami wieczności. Poddać mu się – tylko to nam zostało.
            Słyszę śmiech. Chyba dziecka. Może kiedyś je znałam. Może ono znało mnie. To też nie ma znaczenia.
Śmiech jest dobry. Jest pełen życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz