Kolejny, halloweenowy konkurs Magazynu
Histeria, kolejne opowiadanie. Tym razem redaktorzy uznali, że nie rozstrzygną
konkursu – co więcej, zadecydowali, że zawieszają konkursy w związku ze
spadkiem liczby napływających tekstów i ogólnym obniżeniem ich jakości… Cóż,
przykro, niemniej gotowy tekst pozostał, więc niniejszym się nim dzielę. Mam
nadzieję, że mimo wszystko nie jest taki tragiczny – ale to już Ty oceń. Dobrej
zabawy!
Stanęłam
przed lustrem i spojrzałam na siebie krytycznie. Zaraz trzeba wyjść, a ja dalej
jakby niedokończona. Choć zadbałam o wszystko, wciąż czegoś brakowało. Każdy
element był na swoim miejscu, ale razem nie tworzyły tak zgranej całości, jak
powinny. Najgorsze, że szczegółowa kontrola nie wykazała żadnych niedociągnięć.
Więc w czym problem?
Wreszcie
uświadomiłam sobie to, co od początku powinno być oczywiste – i zapewne byłoby,
gdybym tak usilnie nie starała się zapomnieć. Przed wyjściem tej nocy nie powstrzymywało
mnie niezadowalające wykończenie stroju, idealnego jak zawsze, lecz strach. Nie
bałam się tego, że pierwszy raz idę na „obchód” – jak zwykliśmy go żartobliwie
nazywać, nawiązując do pracy w szpitalu – w nowym miejscu. Owszem, może
odegrało to jakąś niewielką rolę, lecz choć wprowadziłam się w tym roku, od
początku czułam się tu zadziwiająco dobrze. Przynajmniej na tyle, na ile było
to możliwe w okolicznościach, które wygnały mnie z mojego rodzinnego miasta,
choć wrosłam w nie całą duszą i ciałem. Byłam jak stare drzewo o korzeniach
sięgających głębiej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać – takich podobno się
nie przesadza. A jednak zdarzają się sytuacje, kiedy niedopuszczalne staje się
jedynym wyjściem.
Odkąd
zginął Ethan – dokładnie rok temu, w czasie naszego dorocznego spaceru – nie umiałam
się odnaleźć. Nie chodziło o to, że wszystko mi go przypominało, ale z jakiegoś
powodu nie mogłam pozostać w tamtym miejscu. Zmusiłam się, by zostawić za sobą
najważniejszy rozdział mojego życia i zacząć od nowa. Nie było to łatwe, ale
się udało. Nie potrafiłam jednak zrezygnować ze wszystkiego.
Moja
dzisiejsza misja – jak w każde Halloween – miała polegać na odwiedzeniu tych
kilku domów w okolicy, o których z jakiegoś powodu wszyscy zapomnieli, do
których dzieci bały się chodzić, odstraszane miejscową legendą lub pospolitymi plotkami.
Odkąd jeszcze na studiach poznałam mojego narzeczonego, co roku robiliśmy to
razem. W pracy często oboje spotykaliśmy osoby, które musiały same borykać się
ze swoimi problemami, porzucone przez wszystkich. Wiedzieliśmy, ile radości
może wnieść choćby taka pojedyncza wizyta – co z tego, że złożona przez dwoje
wciąż młodych, ale jednak dorosłych już ludzi w śmiesznych kostiumach zamiast
przez dzieciaki. Zresztą, jeśli robiliśmy to systematycznie, w końcu zawsze
znajdowało się kilkoro dziewczynek i chłopców, którzy odważali się pójść w nasze
ślady i zajrzeć do miejsc, które dotąd starali się omijać. Odnosiliśmy w tym
zakresie sporo sukcesów, rotacja na naszej liście była duża – skracaliśmy ją
praktycznie po każdym „obchodzie”, by później dopisać kolejne pozycje.
Ale rok temu coś poszło
nie tak. Być może zapuściliśmy się do zbyt niebezpiecznej dzielnicy, a może po
prostu mieliśmy nieszczęście znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym
czasie. Tego nie wiem. Jedyne co pamiętam, to krew na kurczowo zaciśniętych
dłoniach, głowa o martwym spojrzeniu ciążąca mi na kolanach i rozdzierający
serce potworny ból. Ulotnił się dopiero po pogrzebie, kiedy mój umysł w pełni
zdał sobie sprawę z nieodwracalności tego, co nas spotkało. Blisko miesiąc na
środkach uspokajających – pod ścisłą kontrolą lekarza obawiającego się myśli
samobójczych, które na szczęście nigdy się nie pojawiły – i całkowita zmiana
otoczenia miały pomóc. Pomogły…
A jednak teraz jakieś
nieokreślone złe przeczucie robiło wszystko, by przedrzeć się do świadomości i
skłonić mnie do pozostania w domu w jedyny wieczór, kiedy mogłam wszystko
odczarować. Wiedziałam, że to zupełnie nieracjonalny, choć przecież zrozumiały
lęk, któremu muszę stawić czoła. Przyjrzałam się raz jeszcze swojemu blademu
odbiciu i spróbowałam poprawić makijaż. Może miał mi dodać odwagi, a może tylko
chciałam się za nim schować – nie miało to większego znaczenia. Gdy uznałam
efekt za zadowalający, przewiązałam jeszcze włosy szeroką wstążką ozdobioną
dość sporym sztucznym nietoperzem, zawadiacko przekrzywiając go pod nieprawdopodobnym
kątem urągającym grawitacji. W moich oczach pojawił się dawno zapomniany błysk
pewności, a na krwiście czerwonych ustach ukradkiem rozgościł się dyskretny
uśmiech. Wyglądałam znacznie lepiej. Chwyciłam zwiewny płaszcz, który od lat
służył mi w tę jedną noc w roku i wybiegłam, nie czekając, aż skrystalizują się
czające się gdzieś z tyłu głowy wątpliwości.
***
Ze
snującej się po okolicy gęstej jak mleko mgły co rusz wyłaniały się sylwetki
sąsiadów wędrujących z grupkami dzieciaków od domu do domu. Gdy kontury się
ustalały, a kolory stawały się wyraźne, spoglądali na mnie z niejakim
zdziwieniem – kto widział, żeby zwykle poważna kobieta, na dodatek
pielęgniarka, przebierała się na Halloween? – lecz przeważnie dość życzliwie.
Dzieci natomiast z zachwytem pokazywały sobie mój doskonale dopracowany
kostium. Mała Melanie z końca ulicy podbiegła, piszcząc z zachwytu, uściskała
mnie najmocniej jak potrafiła i wrzuciła mi do kieszeni kilka cukierków
wyjętych z własnej torby. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, wichrząc jej blond
grzywkę ufarbowaną teraz na dziwny kolor, prawdopodobnie przy użyciu czerwonej bibuły.
Później rozdam słodycze innym dzieciakom. Albo przewrotnie będę częstować nimi
odwiedzane osoby. Dlaczego nie? Już jest wystarczająco absurdalnie, więc czemu na
dodatek nie robić wszystkiego na opak? Przynajmniej będzie zabawnie.
Odprowadziłam
uszczęśliwioną dziewczynkę wzrokiem, śmiejąc się do siebie, a potem ruszyłam w
dalszą drogę. Czekało mnie sporo roboty, której nie można odwalić ot tak. Ci
ludzie na mnie liczą, choć jeszcze sami o tym nie wiedzą. Potrzebują mnie, a ja
mam dla nich coś cennego, czego nie chce im dać nikt inny: swój czas. Z tą
myślą skręciłam w stronę pierwszego domu – rozsypującej się drewnianej chatki.
W jednym z okien nerwowo poruszyła się pożółkła firanka, na moment ukazując
błyszczące oczy. Pukanie rozległo się głucho i zniknęło w ciszy, długo pozostając
bez jakiejkolwiek reakcji. Westchnęłam smutno, wyobrażając sobie ogrom
samotności zamknięty za tymi drzwiami. Przede mną doprawdy mnóstwo pracy.
***
W
tym roku moja lista była krótka. Nie znałam okolicy zbyt dobrze, nie miałam
zresztą głowy do starannych przygotowań. Nad strojem pracowałam od dłuższego
czasu – chyba bardziej z przyzwyczajenia, niż z rzeczywistego zamiaru – ale tak
naprawdę dopiero kilka dni temu podjęłam świadomą decyzję, że zwalczę w sobie
lęk zrodzony przez bolesne wspomnienia i podtrzymam naszą halloweenową
tradycję.
Choć było jeszcze
wcześnie, dotarłam już do ostatniego domu, stojącego w odosobnieniu, w głębi
lasu. Kilka osób ostrzegało mnie przed przychodzeniem tutaj, twierdząc, że
właściciel – aspołeczny, powszechnie nielubiany starzec – najpewniej jest chory
psychicznie i w ogóle może być niebezpieczny. Plotka głosiła, że bezlitośnie
przeganiał z okolicy intruzów, odkąd pochował – podobno na tyłach posesji – nastoletniego
syna, którego samotnie wychowywał. Domyślałam się, że mimo pozornie
nieprzyjaznego podejścia do wszystkiego, co żyje, człowiek ten musi być głęboko
nieszczęśliwy w swoim kokonie wyobcowania. Zamknął się w nim tak dawno, że
choćby chciał, nie potrafi już wyjść. Pomóc mu było moją rolą – misją, którą od
lat wypełniałam. Nie mogłam sobie tak po prostu odpuścić z powodu jakiejś
plotki.
Po kilku skrzypiących
schodkach dostałam się na zapadniętą z jednej strony werandę. Automatycznie
biorąc pod uwagę jakże możliwą w podeszłym wieku wadę słuchu, załomotałam do
drzwi i czekałam z przyklejonym do twarzy serdecznym – choć „służbowym”,
wyćwiczonym przez lata pracy w zawodzie – uśmiechem. Moje policzki zdążyły
całkowicie zdrętwieć i niemal straciłam już resztki nadziei, nim drzwi wreszcie
się otworzyły.
– Cukierek albo psikus!
Czekałam na jakąkolwiek
reakcję. Zwyczajowo na pomarszczonych twarzach pojawiało się bezbrzeżne zdumienie.
Zdarzało się też poirytowanie – wtedy bywało trudniej. Zwykle jednak prędzej
czy później każde uczucie zastępowała czysta, niemal dziecięca radość, wyrażana
szerokim, często od bardzo dawna nieużywanym uśmiechem. Tym razem jednak na
obliczu, na które patrzyłam, nawet przez mgnienie oka nie odmalowała się żadna
emocja. Było absolutnie niewzruszone. Jedynie oczy, choć pozbawione jakichkolwiek
oznak życia, wpatrywały się we mnie z natarczywością.
– Czego? – Ochrypły
głos sprawiał wrażenie zardzewiałego, jak nieużywana maszyna.
Przez moment
zastanawiałam się, co powiedzieć. W pracy spotykałam się z różnymi przypadkami
i wydawało mi się, że jestem na wszystko gotowa, jednak tym razem po prostu
mnie zamurowało. Stojąca w progu postać emanowała nieposkromioną siłą, ale
także rozpaczliwym poczuciem beznadziei i bezbrzeżnym osamotnieniem. W moim
odczuciu była tak pełna sprzeczności, że trudno mi było ogarnąć to rozumem. Nie
odnajdywałam w niej jednak nic z plotek, które słyszałam. Mężczyzna nie był
stary, choć cierpienie bez wątpienia odcisnęło swoje piętno w sieci zmarszczek
okrywającej twarz o ostrych rysach, w przedwcześnie posiwiałych włosach i
pustym spojrzeniu. Choć antypatyczny, nie wyglądał też na niebezpiecznego
szaleńca.
– Czego tu, pytam.
Choć mówił dziwnie
bezbarwnym głosem i tak cicho, że niemal szeptem, odniosłam wrażenie, jakby
ryknął na mnie pełną piersią. W powierzchownej obojętności było coś groźnego i
władczego. Mimowolnie cofnęłam się o pół kroku. Niemal fizycznie poczułam, jak
się kurczę.
– Won mi – prychnął i
machnął ręką w geście, jakim odpędza się natrętną muchę.
Nie
możesz tak po prostu się poddać, pomyślałam. Przecież to nie pierwszy raz. W końcu zawsze
jakoś udaje ci się do nich trafić. Zebrałam się w sobie, postanawiając się
postawić – wiedziałam, że czasem w takich przypadkach ośli upór to jedyna droga
do celu. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu tym razem nie było to jednak łatwe.
Pewnie tkwiłabym tam dalej bez słowa, gdyby nie pewność, że zaraz stracę jedyną
szansę.
– Nie…
Urwałam, słysząc za
plecami dziwny odgłos przywodzący na myśl ryk rannego niedźwiedzia. Przez
krótki moment dostrzegłam nieokreślony błysk w oczach mężczyzny. W następnej
sekundzie niemal przeleciałam przez próg, pociągnięta przez potężną dłoń, która
jak imadło zacisnęła się na moim przedramieniu. Usłyszałam, jak drzwi
zatrzaskują się z hukiem. Zgrzytnął jeden zamek, potem drugi… Ledwo złapałam
równowagę i odwróciłam się, by zapytać, o co chodzi, gdy na zewnątrz rozległo
się ciche szuranie. Spojrzałam na gospodarza.
– Idź do piwnicy – rzucił
tylko i pobiegł w głąb domu.
Nieprzyjemne odgłosy
nasiliły się, dołączyło też do nich coś w rodzaju mlaskania. Bardziej
zaciekawiona niż przestraszona spróbowałam dyskretnie zerknąć przez małą szybkę
obok drzwi. Ponieważ nic nie widziałam, przysunęłam twarz tak blisko, że mój
nos niemal rozpłaszczył się na szkle.
– Odsuń się od okna!
Usłyszałam za sobą kroki,
było już jednak za późno. Nagle groteskowo zdeformowana ręka przebiła się przez
szybę. Uchyliłam się, lecz nie byłam wystarczająco szybka. Kościste palce
zamknęły się na moim nadgarstku i mocno pociągnęły. Lewe ramię błyskawicznie
znalazło się na zewnątrz. Poczułam, jak mężczyzna łapie mnie w pasie i zaczyna
się cofać. Zaraz potem potworny ból w dłoni pozbawił mnie przytomności.
Ocknęłam się, gdy wlókł
mnie ciemnymi schodami. Mamrotał przy tym coś o gwałtownie postępującym
zakażeniu, które – z tego co zrozumiałam – miało niebawem pozbawić mnie
zmysłów, a potem w tajemniczy sposób odebrać nam obojgu życie. Spojrzałam w dół,
czując lepką wilgoć wylewającą się z dziwnej pustki. Wstrząsnęły mną gwałtowne
torsje, gdy dostrzegłam, że brakuje mi trzech palców. Okalająca ranę poszarpana
tkanka pokryta była cuchnącą śluzowatą wydzieliną. Na jej tle wyraźnie odcinały
się odłamki pogruchotanych kości śródręcza. Poczułam ogarniający mnie
przenikliwy chłód i znów na krótko straciłam kontakt z rzeczywistością. Gdy go
odzyskałam, leżałam na jakimś stole, a mój gospodarz właśnie mnie do niego
przywiązywał. Przerażona, zaczęłam się wyrywać, wyjąc przy tym rozpaczliwie, na
nic się to jednak zdało.
Szamotanina trwała
krótko. Upływ krwi z paskudnie wyglądającej, lecz w gruncie rzeczy stosunkowo
niewielkiej rany nie powinien osłabić mnie na tyle, bym nie była w stanie się
bronić, a jednak z jakiegoś powodu czułam się dziwnie otumaniona. Wkrótce
zostałam skrępowana jak prosię, z lewą ręką odciągniętą od tułowia tak mocno,
że niemal słyszałam, jak kość ramieniowa nieubłaganie wysuwa się ze stawu
barkowego. Mój straszny wybawiciel rozpalił ogień w niewielkim piecyku i postawił
na nim jakąś puszkę, z której dobywał się zapach nie wiedzieć czemu przywodzący
mi na myśl stary warsztat ojca, w którym jako dziecko przesiadywałam godzinami
podczas jego licznych, przeciągających się nadmiernie nieobecności.
Mimo rozpaczliwych błagań
o litość nie poświęcając mi ani odrobiny uwagi, mężczyzna zaczął szlifować jakieś
narzędzie. Jego raźne pogwizdywanie rozniosło się echem po pomieszczeniu,
zamiast jednak rozładować napięcie, przydało grozy całej tej niezrozumiałej
sytuacji. Skończywszy pracę, pieczołowicie wyczyścił ostrze. Spojrzałam na
niego z przerażeniem, gdy zaczął się zbliżać.
– To dla twojego dobra,
rozumiesz.
Zerwał mi z włosów
wstążkę z nietoperzem i mocno owinął ją wokół mojego lewego przedramienia,
nieco ponad nadgarstkiem. Świadomość zaczęła gdzieś odpływać, usiłując ratować
otępiały umysł przed zatraceniem. Gdy lśniąca złowrogo siekiera uniosła się
nade mną, wydało mi się, że znów mdleję – ale tym razem nie zemdlałam.
Wyłączyłam się tylko na jeden straszliwy moment, gdy ostrze z morderczą
precyzją sięgało celu – zupełnie jakby krótkie zwarcie na sekundę odcięło
dopływ prądu do żarówki, która zamigotała, by zaraz na powrót rozjarzyć się tym
samym silnym, równym światłem.
W pierwszej chwili nie
poczułam bólu. Pojawił się później, zalewając mnie potężną falą zapierającą
dech.
– Uciąłeś mi rękę –
wyjęczałam z niedowierzaniem, zaciskając powieki, by powstrzymać piekące łzy.
– Krytyczne sytuacje
wymagają drastycznych środków. – Wzruszył ramionami z obojętną miną. – Krzyknij
sobie, ulży ci – stwierdził bezbarwnym tonem i bez ostrzeżenia chlusnął na
obficie krwawiący kikut wrzącą smołą.
Fala wezbrała
gwałtownie. Moje ciało przeszywała błyskawica za błyskawicą, wprawiając w niekontrolowane
drżenie wszystkie mięśnie, łącznie z tymi, których istnienia przeciętny
człowiek nawet sobie nie uświadamia. Czułam, jak lewa dłoń – tak naprawdę
leżąca w kałuży posoki gdzieś pod blatem – płonie żywym ogniem. W nagle
zapadłej absolutnej ciemności przed moimi oczami zatańczyły miriady oślepiająco
białych iskier, drwiąc z nic nieznaczącego istnienia, którego ramy definiowało
bezbrzeżne cierpienie. Załkałam, kompulsywnie łykając zatęchłe powietrze. Miałam
wrażenie, że tonę, w sposób niemożliwy zachłystując się własnym oddechem. Nie
byłam w stanie zapanować nad sobą na tyle, by sformułować choćby jedną jasną
myśl, nie mówiąc już o jakimkolwiek okiełznaniu paniki, która mną zawładnęła.
Beznadziejnie walczyłam o życie i czułam, że tę walkę przegrywam.
– Uspokój się.
Siarczysty policzek
niemal wytrącił ledwo trzymającą się jaźń z mojego sponiewieranego jestestwa,
lecz zadziałał zadziwiająco skutecznie. Wzięłam kilka głębokich oddechów i
zaczęłam myśleć wyjątkowo klarownie. Konwulsje ustąpiły, jedynie lewe ramię co
pewien czas drżało nieznacznie, a kikut pulsował tępym bólem, przypominając o
doznanej stracie. Niespodziewanie zaczęłam odkrywać w sobie zadziwiająco
ogromne pokłady nienawiści do całego rodzaju ludzkiego. Niebywałe, ale mój
oprawca popatrzył mi w oczy, zapewne szukając w nich pozostałości niedawnego
szaleństwa, i uśmiechnął się lekko.
– Puściłbym cię, ale
boję się, że wpadnie ci do głowy coś wyjątkowo głupiego. Nie mogę do tego
dopuścić. Rozumiesz, siedzimy w tym oboje.
Splunęłabym mu w twarz,
gdybym miała na to siłę, jednak prawie całą zużyłam na bezowocne próby wyrwania
się z więzów, a jej nędzne resztki zostały strawione w ataku paniki. Poczułam,
że moją twarz wykrzywia grymas z trudem powstrzymywanej wściekłości. Nie
chciałam tracić energii na kolejny niekontrolowany wybuch czegokolwiek.
Zacisnęłam zęby i spojrzałam wyzywająco na mężczyznę, który nieznacznie się
nade mną pochylał.
– W porządku – rzucił.
Jego beznamiętny ton i twarz pozbawiona mimiki zaczynały działać mi na nerwy. –
Nie mamy zbyt wiele czasu, ale chyba należą ci się jakieś wyjaśnienia.
Zaczął nieskładnie mówić
o swoim siedemnastoletnim synu. Pozostawiał wiele niedopowiedzeń i
niespodziewanie czynił takie przeskoki myślowe, że więcej musiałam się domyślać,
niż rzeczywiście rozumiałam. Z opowieści wywnioskowałam jednak, że chłopak był
całym jego światem. A potem nagle wszystko się skończyło. Pewnego dnia wrócił
do domu po jakimś dłuższym wypadzie ze znajomymi. Był całkowicie odmieniony,
najwyraźniej zarażony jakimś
paskudztwem. Miał kilka przebłysków, kiedy do głosu dochodziło jego dawne „ja”,
błagając ojca o ratunek, ale szybko były tłumione przez potwora, który się w
nim rodził.
– Nie wiem, skąd Michael
przywlókł to cholerstwo, ale sama widziałaś, co z nim zrobiło. Zakażenie
postępowało tak szybko, że nie mogłem zrobić nic innego, jak tylko skrócić jego
cierpienie. Sam mnie o to prosił, kiedy jeszcze był sobą… – Na moment zawiesił
głos. Widziałam, że było mu ciężko i mimo woli zaczynałam mu współczuć, momentalnie
puszczając w zapomnienie targające mną straszne, nieznane dotąd wrogie uczucia.
– Nie przewidziałem tylko, że to, co z niego zostanie, zacznie wracać. I że
będzie chciało zabrać mnie ze sobą. – Uśmiechnął się gorzko. – Przychodzi co
roku, odkąd go pochowałem.
– Dlaczego czegoś z tym
nie zrobisz? – wyrwało mi się, nim zdążyłam ugryźć się w język. Nie chciałam
słuchać, ale coś mnie do tego zmuszało.
– Próbowałem, ale…
Zmarnowałem tyle okazji, wiesz? Za każdym razem w ostatnim momencie staje mi
przed oczami taki, jakim go zapamiętałem i nie potrafię.
– Przecież może kogoś
skrzywdzić! Zagraża wszystkim wokół!
– Póki tu jestem… Sam
nie wiem, coś go do mnie ciągnie. Myślę, że moja obecność trzyma go w tym
miejscu, z dala od innych.
Zobaczyłam, że
przygląda się unieruchomionemu kikutowi. Ostrożnie podniosłam głowę i zerknęłam
na to, co zostało z mojej ręki. Czarna wstążka zlała się z zastygającą na ranie
smołą, postrzępione końcówki przykleiły się do rozlanej wokół lepkiej plamy.
Jedno ze skrzydeł nietoperza odpadło w czasie szamotaniny, drugie było złamane
i smętnie zwisało z brzegu blatu. Kiedy ten żałosny widok w pełni do mnie
dotarł, ogarnęły mnie mdłości. Mężczyzna zorientował się, na co się zanosi i
błyskawicznie obrócił moją głowę, ratując przed zadławieniem własną treścią
pokarmową.
Gdy torsje dały wreszcie
za wygraną, popatrzyłam znów w górę i napotkałam twarde spojrzenie pełne nowej determinacji.
– Masz rację, on jest
niebezpieczny. Muszę to zakończyć, zanim komuś stanie się coś złego.
Stwierdzenie to było
tak absurdalne w kontekście całej tej sytuacji, że niemal wybuchłam śmiechem.
To doprawdy wyśmienite, tak leżeć sobie przywiązaną do stołu w piwnicy jakiegoś
wariata i usłyszeć, że utrata całkiem zdrowej i sprawnej dłoni to nic
poważnego. Ot, drobny wypadek przy pracy. Zawsze mogło być gorzej, prawda?
Komuś mogła się omsknąć siekiera i zamiast nadgarstka odrąbać na przykład całe
ramię. Nie ma się czym przejmować.
Nagle zorientowałam
się, że zostałam sama. Słysząc milknące echo oddalających się ciężkich kroków,
zaczęłam wrzeszczeć. Robiłabym to, póki całkiem nie zdarłabym sobie gardła,
lecz zdałam sobie sprawę, że to na nic. Kto miałby usłyszeć mnie w tej głuszy?
Wariat, który mnie tu zamknął? A może jego synalek, który pod wpływem dziwnej
opowieści zaczął jawić się jako przyczyna wszystkich kłopotów? Prawda, nie
chciało mi się wierzyć w tę całą historyjkę o powrotach zza grobu w poszukiwaniu
zemsty, ale coś niedobrego bez wątpienia działo się w tym miejscu, a mój
oprawca nie był jedynym odpowiedzialnym za taki stan rzeczy. Może i był świrem,
ale coś – lub ktoś – go do tego doprowadziło. Tak naprawdę sam był ofiarą
potrzebującą pomocy specjalistów. Obiecałam sobie, że się o to zatroszczę, jeśli
tylko wyjdę stąd cało. Owszem, wyrządził mi potworną krzywdę, ale nie
potrafiłabym tak zostawić człowieka samemu sobie. Być może byłam jedyną osobą,
na którą mógł liczyć.
Nie wiedziałam, ile
czasu minęło, nim wrócił. Trwałam w całkowitym odrętwieniu, nieczuła na
jakiekolwiek bodźce zewnętrzne, których zresztą i tak brakowało w tym upiornym
miejscu, póki znów nade mną nie stanął – a konkretniej, póki nie zaczął
rozcinać moich pęt.
– Zabiłem go –
zakomunikował bezbarwnym głosem.
Nie odpowiedziałam,
teraz już w pełni świadoma, że mam do czynienia z osobą chorą. Leżałam
spokojnie, zastanawiając się usilnie, jak najlepiej to rozegrać, gdy wtem
zauważyłam ranę na jego szyi. Nie wyglądała groźne, nawet specjalnie nie
krwawiła, ale pokrywała ją ta sama śluzowata wydzielina, którą przedtem
dostrzegłam w miejscu, gdzie powinny były znajdować się moje palce. Spróbowałam
przełknąć rosnącą mi w gardle gulę, równocześnie starając się opanować drżenie.
Nie udało się, zauważył. Pochylił się nade mną i spojrzał mi w oczy wzrokiem
dzikiego zwierzęcia, wygłodniałego, a zarazem skrajnie przerażonego.
– Zabiłem, ale zdążył
mnie ugryźć – szepnął, przecinając ostatni sznur. – Uciekaj, nim będzie za
późno.
Cofnął się o krok,
robiąc mi miejsce. Zebrałam się w sobie i zmusiłam osłabione ciało do wysiłku.
Zerwałam się na nogi. Mój umysł zarejestrował strome schody. Przez otwarte
drzwi u ich szczytu do pomieszczenia wlewała się gęsta jak mleko mgła, jej
pasma pełzały tuż nad podłogą, pod sufitem, po ścianach między regałami. Były
wszędzie, odbierając całemu otoczeniu wszelkie pozory realności. Zaczęłam biec,
nie dając sobie czasu na zastanowienie.
Ledwo pamiętam
wydarzenia, które potem nastąpiły – jakby trujący opar zasnuł je
półprzezroczystym całunem, litościwie skrywając przed moimi oczami. Wszystko
rozegrało się błyskawicznie. Poczułam uderzenie w plecy, a gdy upadłam,
przygniótł mnie chłodny ciężar obcego ciała. Potem były już tylko zęby. I cos
lepkiego. Tak mi się wydaje…
***
A
teraz idziemy. Nie wiem, dokąd. Nie wiem, po co. Sądzę, że on też nie wie. Ale
oboje czujemy ten przymus. I coś jeszcze: zapach. Zapach życia. Nie
dokończyliśmy swojego. Może umieramy. Może umarliśmy. To bez znaczenia. Inne życie
nas woła. Nęci. Kusi obietnicami wieczności. Poddać mu się – tylko to nam
zostało.
Słyszę
śmiech. Chyba dziecka. Może kiedyś je znałam. Może ono znało mnie. To też nie
ma znaczenia.
Śmiech jest dobry. Jest
pełen życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz