2 grudnia 2020

Klangor

Dawno mnie tu nie było, ostatnio częściej bywam na fantastyka.pl... Ale mam teksty, które wreszcie mogę tu opublikować, więc może blog trochę odżyje.

Na pierwszy ogień kolejne opowiadanie napisane na nabór do Histerii. Listopadowy numer wyszedł dwa dni temu, więc oto ono. Miłego czytania!

 

Biegł z zadartą głową, na próżno szukając prześwitu w koronach wiekowych drzew. Zdawał sobie sprawę, że go nie znajdzie – wszak spędziwszy tu pierwszych dziesięć beztroskich lat życia, znał las jak własną kieszeń – a jednak z dziecięcą nadzieją spoglądał wciąż w górę, podążając za żałośliwymi ptasimi głosami.

Nie zdążył na bagna, by pożegnać się po swojemu. Chciał więc chociaż zobaczyć je ostatni raz, zanim odlecą w cieplejsze strony. Wiedział, że będzie za nimi tęsknił przez najbliższe pół roku. To dlatego mieniąca się ciepłymi barwami jesień i surowa, bezlitosna zima – choć w puszczy równie piękne jak te radośniejsze pory – przepełnione były melancholią.

W coraz krótsze dnie i długie, zimne wieczory brakowało mu radosnych świergotów, jakby rozjaśniających ciszę. Brakowało tego niesamowitego poczucia wolności i jedności z otaczającą go przyrodą, gdy z ukrycia podglądał ptasie życie toczące się swoim rytmem. Nieraz marzył, że jego ciało unosi się na silnych skrzydłach i umyka w nieznane przed prozą codzienności. I choć marzenie to nie mogło się spełnić, miał jego namiastkę w obserwowaniu zwierząt, którym latanie przychodziło z równą łatwością, co jemu chodzenie.

Wypadł spomiędzy drzew i wzniósł ręce w geście triumfu. Klangor nie oddalił się jeszcze – przeciwnie, słyszał wyraźnie, że wielogłosowy zaśpiew przybliża się do maleńkiego skrawka nieba, który miał w tej chwili tylko dla siebie. Rozejrzał się po skromnym gospodarstwie, w którym wychowywał się od urodzenia, i nie dostrzegłszy najmniejszego ruchu, udał się na tyły niewysokiej chaty. Drżąc z podniecenia, wspiął się zwinnie na wsparty o ścianę chybotliwy stos drew na opał, a z niego podciągnął się na pochyły dach. Wiedział, że ojciec złoiłby mu skórę, gdyby to zobaczył; nieraz uciekał się do rękoczynów po nakryciu go na znacznie niewinniejszych wybrykach. Jednakże w obejściu panował niezmącony spokój, dobitnie świadcząc o nieobecności rodziców; gdyby byli w pobliżu, ciszę zapewne raz po raz rozdzierałyby odgłosy kłótni, przed którą uciekł na bagna, albo kolejnej o coś równie błahego. Czasem wydawało mu się, że te kłótnie – rzadko ograniczające się jedynie do słownych przepychanek – nigdy się nie kończą, a jedynie przygasają, by niebawem rozgorzeć ze zwielokrotnioną siłą.

Wsłuchując się w głosy migrujących żurawi, na chwilę zapomniał o swych dziecięcych troskach. Ostrożnie przeczołgał się do ulubionego punktu obserwacyjnego. Rozsiadł się możliwie najwygodniej, opierając plecami o rozsypujący się komin i spojrzał w dal ponad wierzchołkami drzew. Wreszcie ujrzał to, co tak bardzo chciał zobaczyć, nim jesień w pełni rozkwitnie, że biegł niestrudzenie, choć jego dom od bagien dzieliła spora odległość.

Beztrosko płynąc po niebie, jedynie nieco szybciej niż gnane wiatrem obłoki, ukazała się najpierw szpica złożona zaledwie z kilku ptaków. W miarę jednak jak posuwały się na południe, jego oczom ukazywały się kolejne, w dziwnie regularnym, choć nierównym szyku. To było ogromne stado, które z powodzeniem mogłoby utworzyć przynajmniej trzy wielkie klucze, lecz z jakiegoś powodu uformowało jeden o rozmiarach doprawdy niespotykanych.

Długo spoglądał w niebo, urzeczony niezwykłym spektaklem. Z zachwytem, choć także z pewnym smutkiem, słuchał towarzyszącego temu widowisku melancholijnego śpiewu. Nawet gdy ostatnie ptaki zniknęły mu z oczu w oddali, smętny klangor pobrzmiewał w uszach niczym ostatnie pożegnanie. A gdy ten przejmujący dźwięk wreszcie ucichł, poczuł, jakby wraz z nim utracił coś niezmiernie ważnego.

Jeszcze przez jakiś czas siedział, rozmyślając nad tym nowym uczuciem, gdy nagle zdał sobie sprawę z dziwnego niepokoju, który usiłował przebić się przez zadumę. Rozejrzał się, w panice, uświadamiając sobie, jak późno się zrobiło. Matka już dawno powinna wyjść z chaty, wyklinając na czym świat stoi, by zawołać go na wieczorny posiłek. Przemykając obok niej, jak zwykle dostałby w ucho – za to, że tak długo się szwendał, pewnie znowu coś zbroił...

Tylko że w domu nikogo nie było. Nie mogło być – komin za jego plecami był wciąż zimny i nie dymił, a z okna od frontu nie sączyła się leniwie ciepła poświata, by rozlać się na tym kawałku ziemi, który widział ze swojego miejsca. Coś było nie tak.

Zapominając o niebezpieczeństwie zostania dostrzeżonym przez ojca – który zawsze tylko czekał na pretekst, by puścić pięści w ruch – ześlizgnął się po dachu i zeskoczył z jego krawędzi niczym kot. Zwykle tego unikał; wolał schodzić tą samą drogą, którą dostał się na górę, w sposób teoretycznie bezpieczniejszy, ale mniej zabawny – wtedy nie lądował tuż przed oknem, przez które rodzice mogliby go zobaczyć. Tym razem jednak o to nie dbał. Jakieś okropne przeczucie kazało mu się pospieszyć, usłuchał więc, nawet się nie zastanawiając.

Stanąwszy na ganku, zobaczył to, co powinien dostrzec już wcześniej, gdy tylko wybiegł z lasu – drzwi nie były domknięte. Pchnął je lekko i ustąpiły bez oporu, z cichym skrzypieniem. Z obawą przekroczył próg i niemal od razu się cofnął, drżąc na całym ciele. Choć ledwie obrzucił spojrzeniem mroczne wnętrze, bez trudu rozpoznał sylwetkę na podłodze, leżącą nieruchomo wśród nieregularnych ciemnych plam.

Przez moment konwulsyjnie łykał powietrze. Miał wrażenie, że tonie, choć przecież czuł pod nogami wytarte deski. Nie chciał znów wchodzić do środka, bał się – bał się jak jeszcze nigdy – ale coś nie dawało mu spokoju. Coś w znajomym kształcie dziwnie nie pasowało do reszty. Musiał to sprawdzić, musiał się upewnić...

Gdy wreszcie z trudem uspokoił oddech, ponownie pchnął drzwi, które zdążyły z powrotem przymknąć się pod wpływem podmuchu wiatru. Znów wszedł do chaty. Udawał sam przed sobą, że nie widzi nieruchomego ciała, póki nie znalazł tego, czego szukał. Drżącymi rękami zdołał zapalić starą lampę naftową. Uniósł ją i dopiero gdy niepewny blask objął przerażającą scenę, wprawiając w ruch cienie na skraju pola widzenia, przemógł się i niechętnie popatrzył w dół.

Poczuł piekące łzy pod powiekami, gdy spojrzał wprost w niewidzące źrenice matki. Na jej twarzy, zastygłej w upiorną pośmiertną maskę, malowała się mieszanina strachu, szoku i niewysłowionego cierpienia. Reszta głowy – od niegdyś pięknie wysklepionego czoła po kark, zwykle skryty pod węzłem ciasno zwiniętego kasztanowatego warkocza – stanowiła przyprawiającą o mdłości mieszaninę czerwonych strzępów, pozlepianych matowych kosmyków, białych odłamków i jakiejś szarawej, gąbczastej tkanki. Ciało widoczne spod bezkształtnej burej sukni pokrywały liczne sińce i grudy zakrzepłej krwi. Ręce, rozrzucone na boki w groteskowej parodii serdecznego powitania, były powyginane pod dziwnymi kątami – w miejscach, w których nie miały prawa się wyginać. Z jednej z ran sterczała zgruchotana kość.

Podłogę wokół pokrywały duże plamy zakrzepłej karmazynowej cieczy. W jednej z nich, niczym przyznanie się do winy, leżał potężny kowalski młot ojca, od lat nieużywany. Płaty rdzy osypały się zeń, wtapiając we wszędobylską czerwień. Rozeschłe drewno trzonka zaczęło pękać wzdłuż włókien, odpowiadając w ten sposób na siłę uderzeń, do sprostania której nie było już zdolne.

Dziesięcioletni chłopiec stał przygarbiony, w wysoko uniesionej ręce trzymając lampę. W rzucanej przez nią nikłej poświacie przyglądał się scenie zbrodni tak straszliwej, że nie był w stanie jej pojąć. Patrzył długo i uważnie, w pamięci odnotowując każdy szczegół, a jednak nie widział. Nie wiedział już, gdzie się znajduje. Nie wiedział, co robi, gdy schylił się, by palcami zamknąć te ślepe oczy wpatrujące się w niego z niemym wyrzutem.

Nie zdawał sobie nawet sprawy, kiedy opuścił dom. Coś ciągnęło go do lichej przybudówki, w której tyle razy usiłował schować się przed ojcem. Próby te na niewiele się zdawały – zawsze był znajdowany, zanim straszliwy rodzicielski gniew zdążył ostygnąć, i musiał poddawać się surowej, przeważnie niezasłużonej karze.

Skrzypiące drzwiczki nie były zamknięte na skobel. Wciąż nieświadom tego, co robi, chłopiec pociągnął je i zajrzał do środka. Wydawało się, że nie jest w stanie krzyczeć przez zaciśnięte gardło, a jednak wrzasnął, gdy wątły poblask lampki padł na obrzmiałą, siną twarz. Wybałuszone oczy patrzyły na niego przez moment, by zaraz odwrócić się z niesmakiem, kiedy gwałtowny podmuch wiatru obrócił wisielca. Ciało bezwładnie zakołysało się na konopnym sznurze, zaciskając specjalny węzeł. W rzadkich chwilach napływu nieco cieplejszych uczuć do syna ojciec kilka razy próbował nauczyć go tego wiązania – jak mówił, nawet diabeł by go nie rozsupłał, gdyby mu nie powiedziano, jak się za to zabrać – ale próby te nie przynosiły oczekiwanego efektu. Chłopca znacznie bardziej interesowała zawsze otaczająca go przyroda niż nabywanie umiejętności przydatnych w gospodarstwie.

Potrząsnął głową, wpatrując się w wielkie robocze buciory dyndające niemal na wysokości jego oczu. Upuścił lampę. Na szczęście nie zbiła się, jedynie zgasła. Nie zauważył tego. Obrócił się na pięcie i ruszył z powrotem w stronę domu.


***


Ocknął się na dachu, witany śpiewem lelków. Słysząc to upiorne terkotanie nad ranem, matka zawsze powtarzała, że w nocy ptaszyska porwały nieszczęsną duszę zmarłego. Chłopiec nie był pewien, czy powinien wierzyć w takie ludowe bajania, a jednak przechodziły go dreszcze, ilekroć o tym pomyślał.

Nagle, niespodziewanie dla samego siebie, rozpłakał się, szlochając głośno. Nie wiedział, co się stało, ale z jakiegoś powodu był pewien, że został całkiem sam. Nigdy już nie ujrzy mamy, ukradkiem kreślącej w powietrzu znak krzyża na dźwięk ponurej pieśni kozodojów. Nie usłyszy taty wyśmiewającego jej naiwną wiarę w głupie zabobony. Nie zaczną się kłócić o kolejną błahostkę.

Został sam.


***


Odkąd rodzice go porzucili, musiał ze wszystkim sobie jakoś radzić. Choć bywało, że do jego zagrody w głębi lasu zawitał zbłąkany podróżny – zwykle by zapytać o drogę i odejść bez słowa, nie interesując się nadmiernie losem sieroty – zazwyczaj był zupełnie sam. Samotność mu jednak nie doskwierała. Teraz przynajmniej mógł żyć własnym rytmem i robić, co tylko chciał. Nikt nie ganił go za marnotrawienie czasu na obserwację ptaków czy za bieganie po lesie w porze, gdy powinien wykonywać swoje obowiązki.

Mimo niechęci do przyswajania ojcowskich życiowych mądrości i matczynych, względnie życzliwych połajanek, umiał się o siebie zatroszczyć. Potrafił zastawić paście, ubić i oprawić schwytaną zwierzynę – a choć brzydziło go zadawanie cierpienia, zdawał sobie sprawę, że inaczej nie przetrwa w głuszy. Potrafił też łowić ryby, rozpoznawać jadalne rośliny i grzyby, a także znajdować owoce. Nie chciał jedynie wybierać jaj z ptasich gniazd – zawsze jawiło mu się to największym barbarzyństwem i odmawiał brania w tym udziału. Była to zresztą jedyna niesubordynacja, której nawet kij, twarde pięści i już zdecydowanie nieżyczliwe rodzicielskie połajanki nie zdołały wybić mu z głowy.

Często żałował, że nie ma siostry, która – jak zawsze marzył – odciążyłaby go, przejmując część obowiązków związanych z prowadzeniem domu. W swej naiwności nie brał jednak nigdy pod uwagę tego najczarniejszego scenariusza. Teraz rozumiał, że gdyby rodzice, porzucając go, zabrali ze sobą ową upragnioną siostrę, on zostałby sam i pozbawiony choćby tych kilku podstawowych umiejętności, nie przetrwałby nawet najbliższej zimy.

Tymczasem już od dłuższego czasu radził sobie zupełnie nieźle. Życie jego co prawda znacząco odbiegało od tego poprzedniego – które oddzielił grubą linią i o którym usilnie starał się zapomnieć – jednak w gruncie rzeczy był z niego tak zadowolony, jak tylko mógł. Czasem wydawało mu się wręcz, że jest zgoła szczęśliwy, choć sam nie umiałby sprecyzować, czym właściwie owo ulotne szczęście jest. Nie brakowało mu niczego, czego najpilniej potrzebował – bez całej reszty zaś mógł się obejść. Do tego był przyzwyczajony.

Czasem tylko ogarniał go dziwny niepokój. Naraz odnosił wrażenie, że coś mu umyka, jakby jakaś istotna część historii, której był głównym – i zazwyczaj jedynym – bohaterem, rozgrywała się gdzieś poza nim. W takich chwilach trwożliwie oglądał się przez ramię, nierzadko spoglądając ukradkiem w stronę zapadłej, od lat nieużywanej piwniczki. Od maleńkości bał się do niej zbliżać, a teraz budziła w nim niezrozumiały, niemal zabobonny lęk.

Wszystkie obawy jednak znikały, gdy milkł złowieszczy terkot lelków, przywracając lasowi jego błogosławioną ciszę. Kiedy zaś z nieba dobiegał klangor najbardziej majestatycznych mieszkańców puszczy, chłopak miał wrażenie, że sam jest w stanie oderwać się od rzeczywistości i poszybować razem z nimi.

Przez lata nauczył się naśladować liczne ptasie głosy. Choć zaśpiew żurawi nie należał może do najpiękniejszych, to gdy wtórował im na swój niedoskonały sposób, wręcz czuł, jak się unosi i przemierza błękitny przestwór ponad koronami wiekowych drzew, razem z tysiącami swych pierzastych, duchowych pobratymców. Z czasem uwierzył w to tak mocno, że sam już nie wiedział, czy tylko śni, czy też naprawdę lata.

Równocześnie wiódł zupełnie prozaiczny, przyziemny żywot. Szarą egzystencję urozmaicały tylko sporadyczne wizyty zbłąkanych wędrowców. A choć nie brakowało mu ludzkiego towarzystwa – znacznie lepiej czuł się wśród zwierząt, na łonie nieokiełznanej dzikiej natury – zawsze niemal z ulgą witał tę chwilową odmianę.

Prowadzenie rozmowy w powoli zapominanym języku sprawiało mu co prawda coraz większą trudność, ale chętnie się tego podejmował. Martwiło go tylko, że niespodziewani goście niemal zawsze znikali bez uprzedzenia. Nawet jeśli zostawiali mu na pocieszenie jakiś śliczny drobiazg – stary kieszonkowy zegarek, barwną wstążkę do włosów czy haftowaną chustkę – nie mógł wyzbyć się wrażenia, że wszyscy uważają go co najmniej za dziwaka, jeśli nie za kompletnego szaleńca. Z biegiem czasu zaczął podejrzewać, że ma to związek z jego wyjątkowymi zdolnościami, których zwykli śmiertelnicy zwyczajnie mu zazdroszczą. Jakiż bowiem mógłby być inny powód ich niechęci?

Mimo to wciąż z radością przyjmował rzadkich gości, starając się być uprzejmym i pomocnym. Wiedział, że nie przyniesie mu to żadnej korzyści, jednak nie leżało w jego naturze krzywdzenie innych, choćby tylko złym słowem. W całej swej surowości – a nawet okrucieństwie – nie tak go przecież wychowali rodzice.

O nich już jednak nie myślał. Ci dwoje należeli do przeszłości.


***


Halo, jest tu kto?!

Czuła się głupio, wydzierając się tak wniebogłosy pośrodku czyjegoś obejścia, ale szczerze mówiąc było jej już wszystko jedno. Od tylu godzin błąkała się po tym przeklętym lesie – nie mogąc odnaleźć ścieżki, z której zboczyła przecież tylko odrobinkę, żeby skrócić sobie drogę – że marzyła już wyłącznie o odpoczynku. I o powrocie do ludzi.

Tymczasem trafiła na niewielkie gospodarstwo w samym środku puszczy. Nie dbała o to, co pomyśli o niej właściciel, byle tylko pozwolił przysiąść na chwilkę i wskazał właściwy kierunek dalszego marszu. Kto wie, może nawet będzie na tyle uprzejmy i odprowadzi ją kawałek, by upewnić się, że znów nie pobłądzi...

Usłyszała za sobą jakieś szuranie. Niemal podskoczyła, obracając się w stronę zarośli, z których naraz wyjrzała blada twarz rozpromieniona szerokim uśmiechem.

Wybacz, nie chciałem... przestraszyć.

Głos chłopaka, który z prawdziwą gracją wyplątał się z kolczastych chaszczy, był mocno zachrypnięty, niczym głos dojrzałego, doświadczonego przez życie mężczyzny. Sprawiał wrażenie, jakby zardzewiał od długiego nieużywania. Przyjazne oblicze niemal kipiało jednak młodzieńczą energią. Choć nieznajomy sprawiał wrażenie nieco oderwanego od rzeczywistości, z miejsca ujęła ją wręcz bijąca od niego otwartość. Zarumieniła się lekko, odwracając wzrok, gdy podszedł do niej posuwistym krokiem.

Wybacz, że tak... bezpośrednio, ale... Nieczęsto widuję tu ludzi. Zbłądziłaś pewnie?

Skinęła głową, nieco zażenowana. Miała ogromną ochotę głośno się roześmiać, ale obawiała się, że chłopak mógłby to niewłaściwie zinterpretować. Nie chciała przecież, by poczuł się urażony, uznawszy, że z niego drwi. Przecież to nie jego wina, że mówi z wyraźnym trudem i lekko się zacina. Poza tym, gdyby go obraziła, mógłby jej nie pomóc, a tego teraz obawiała się najbardziej.

Cóż, chyba przeceniłam swoje możliwości – stwierdziła, szerokim gestem wskazując znienawidzony las. – Jestem Mary. A ty?

Ja... prawdę mówiąc... nie pamiętam. – Teraz to on odwrócił wzrok z zawstydzeniem. – Jestem tu sam... już tak długo...

Nie żartuj! – przerwała mu, nim zdążyła ugryźć się w język. – Mieszkasz tu zupełnie sam?

Zdawkowe skinienie tak ją zszokowało, że na moment zaniemówiła. Ile on może mieć lat? Szesnaście? Z pewnością nie jest przecież starszy od niej!

No dobra – zagaiła po chwili, otrząsając się z wrażenia, jakie wywarła na niej ta informacja. – To jak mam się do ciebie zwracać?

Chyba możesz... Eee... Żuraw?

Uśmiechnęła się pod nosem i skinęła głową z aprobatą. Może to nietypowe imię, ale ostatecznie cóż za różnica na tym odludziu?


***


Zaprosił zbłąkaną dziewczynę do chaty. Nie mógł przecież tak zostawić jej samej sobie. Co prawda prosiła tylko o wskazanie właściwej drogi – mówiła, że chce jak najprędzej wydostać się z jego lasu – ale widział, jak bardzo była zmęczona. Miałby sobie za złe, gdyby nie zaproponował jej choć kubka wody i chwili odpoczynku.

Poza tym Mary stanowiła bardzo miłe towarzystwo. Nie tylko śliczna, ale też niezwykle wygadana. Była uprzejma, choć chwilami zdawało się, że przychodzi jej to z niejakim trudem. Ważne jednak, że się starała, a on – mocno doświadczony przez życie już we wczesnym dzieciństwie – potrafił to docenić.

Usiedli na rozchybotanej drewnianej ławie. Mary łapczywie wypiła świeżą, zimną wodę, którą rano przyniósł ze strumienia, po czym zaczęła ciekawie rozglądać się po skromnym wnętrzu. Obserwował jej twarz, na której malowało się zdumienie, ale też podziw.

Jak tu czysto – westchnęła w końcu. Zerknęła na niego z ukosa. – Wiesz, nie spodziewałabym się po samotnym mężczyźnie takiej dbałości o porządek.

Wzruszył ramionami, uśmiechając się lekko. Od dziecka wpajano mu, że dom, choćby najbiedniejszy, powinien prezentować się należycie – podobnie jak jego właściciel. Nie było mowy o przeoczonej plamie na podłodze, pajęczynie w kącie czy o chodzeniu w podartych spodniach. Każde takie niedopatrzenie było surowo karane.

Jednak nie dlatego tak często sprzątał. W którymś momencie uświadomił sobie, że nie tyle lubi, ile wręcz potrzebuje tego, by utrzymać w swoim życiu pozory ładu. Nie mógł odnaleźć się w zagraconym wnętrzu. Nie potrafił poczuć się dobrze we własnym domu, jeśli miał wokół siebie bałagan. Porządek przywracał mu spokój ducha i pozwalał pogrążyć się w swoistym zadowoleniu.

Zauważył, że dziewczyna przygląda się drewnianej podłodze, a w jej oczach odbija się głęboki namysł. Skrzywił się w duchu, starając się zachować neutralny wyraz twarzy. W kwestii utrzymania czystości to było jedyne pole, na którym poniósł porażkę – mimo usilnych prób wywabienia plam, wciąż doskonale widoczne były spore ciemniejsze obszary. Żaden z niezawodnych sposobów matki nie przyniósł tu efektów; choć wypróbował je już wszystkie, do tej pory nie udało mu się usunąć przebarwień.

Uśmiechnął się przyjaźnie, nieudolnie maskując zażenowanie i wyciągnął dłoń, wskazując największe zaciemnienie.

Ojciec, kiedy jeszcze... tu mieszkał, miał dziwny zwyczaj... oprawiać zwierzynę wewnątrz. Staraliśmy się sprzątać... na bieżąco. Ale sama widzisz.

Mary skinęła głową, a on odetchnął. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu pragnął, by uwierzyła w jego tłumaczenie. Nie chciał, by miała go za niechluja, który nie potrafi należycie zadbać o własne domostwo. Był mocno wyczulony na tym punkcie.

Naraz cały się rozpromienił, nasłuchując.

Słyszysz to? Żurawie lecą!

Spojrzał na dziewczynę błyszczącymi oczyma, a ona niepewnie skinęła głową. Wydawało się, że niczego nie usłyszała, ale być może nie miała tak wyczulonego słuchu jak on. Albo po prostu nie wiedziała, co właściwie słyszy. Uśmiechnął się do niej zachęcająco.

Posłuchaj tylko, jak pięknie... śpiewają. Wyjdę na chwilę... Poszybuję z nimi. – Udał, że nie dostrzega jej zdumienia. – Wrócę i jeszcze... porozmawiamy. Potem cię odprowadzę.

Nie czekając na odpowiedź, zerwał się z miejsca i wybiegł na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.


***


Stanęła przy oknie, rozglądając się z niepokojem po podwórzu. Z tym chłopakiem musi być coś nie tak. Abstrahując od faktu, że słyszy jakieś nieistniejące dźwięki – kto normalny wypatrywałby żurawi u progu zimy? Może nie znała się na zwyczajach ptaków zbyt dobrze, ale z całą pewnością wiedziała, że te konkretne dawno już odleciały na południe.

Naraz z zewnątrz dobiegł jakiś przedziwny zaśpiew. Zrazu nie potrafiła dociec, co jej on przypomina. Wreszcie uświadomiła sobie, że choć brzmią w nim fałszywe nuty, w sposób zaskakujący przywodzi on na myśl klangor.

Znów spojrzawszy przez okno, dostrzegła swego gospodarza, zawodzącego przeraźliwie i nieprzytomnie spoglądającego w niebo. Sprawiał wrażenie, jakby zupełnie gdzieś odpłynął. Nagle zerwał się do biegu i znikł gdzieś na tyłach chaty.

Podeszła do drzwi i pchnęła, okazało się jednak, że nie jest w stanie ich otworzyć. Zaskoczona, poczuła wzbierającą panikę i natarła ramieniem, ale nie na wiele się to zdało. Zabębniła kilka razy pięściami, krzycząc przy tym przeraźliwie. Twarde drewno odpowiadało głuchymi łupnięciami na jej uderzenia.

W końcu poddała się i zrezygnowana ponownie usiadła na chwiejącej się ławie. Uświadomiła sobie, że od jakiegoś czasu nie słyszy przedziwnego, żałośliwego śpiewu. Pewnie zamknąwszy ją, ten szaleniec pognał w las. Nie wiedziała, jak długo przyjdzie jej tu siedzieć samej. Modliła się tylko, by po powrocie chłopaka udało jej się umknąć, nim przyjdzie mu do głowy wyrządzić jej krzywdę.

Naraz usłyszała na zewnątrz szybkie kroki. Zerwała się na nogi i w napięciu wyczekiwała otwarcia drzwi. Liczyła, że zdoła zaskoczyć gospodarza i uciec. Ciężki skobel zaszurał o twarde drewno, rozległo się jękliwe skrzypienie zawiasów. Na progu stanął chłopak mieniący się Żurawiem – lecz jego postać była zmieniona niemal nie do poznania. Cała sylwetka jakby spotężniała, choć przecież nadal był tym samym szczupłym młodzieńcem. Poruszał się znacznie pewniej i gwałtowniej. Jego oczy nabrały przerażająco dzikiego wyrazu, a twarz przeistoczyła się w ponurą maskę.

W dłoni dzierżył potężny młot. Ze starego, spracowanego obucha płatami osypywała się rdza. Długi drewniany trzon był za to znacznie nowszy i starannie wystrugany. Na jasnym drewnie, wygładzonym widocznie od częstego używania, odznaczały się ciemniejsze plamy o niepokojącym czerwonawym odcieniu.

Mary bezsilnie opadła na siedzenie, szeroko rozwartymi oczami wpatrując się w gospodarza. Wprost nie mogła uwierzyć, że tak się co do niego pomyliła. Na początku wydawał się miłym, choć może nieco ekscentrycznym chłopcem. W najgorszym razie pomyślałaby, że jest nieszkodliwym dziwakiem. Tymczasem teraz stał przed nią prawdziwy potwór. Widząc jej przerażenie, wykrzywił się złowieszczo i zrobił kilka kroków w jej kierunku.

Pewnie oczekiwałaś Żurawia, ale on teraz nie ma dla ciebie czasu. – Jego głos się pogłębił, przywodząc na myśl basowe warczenie wściekłego wilka. Zwróciła uwagę, że teraz już się nie zacina. – Lata z ptasimi braćmi. – Uśmiechnął się pobłażliwie. – Może potem się zdziwi, że odeszłaś bez słowa... Ale teraz nie będzie nam przeszkadzał.

Ponury śmiech odbił się od pustych ścian, przyprawiając dziewczynę o drżenie. Do oczu napłynęły jej łzy, gdy uświadomiła sobie, że oto przyjdzie jej pożegnać się z życiem w tej bezosobowej, pedantycznie utrzymanej chacie. Wyobraziła sobie, jak chłopak wytrwale szoruje podłogę, starając się usunąć z desek jej krew i zaszlochała bezradnie. Nie widziała sposobu na ratunek.

Naraz dostrzegła szansę, gdy oprawca się do niej zbliżał. Kątem oka widząc, jak bierze szeroki zamach, zanurkowała pod stołem, przy którym siedziała. Chyba udało jej się go zaskoczyć, cios opadł z hukiem na blat. Rozległ się trzask pękającego drewna – tak przeraźliwy, że skuliła się w sobie i niemal na czworakach wystrzeliła w stronę drzwi.

Wybiegła na zewnątrz. Słyszała już za sobą kroki i wiedziała, że nie ucieknie. Jedyną możliwością było znalezienie kryjówki. Rozglądała się w panice, szukając czegokolwiek, co nadawałoby się, by choć chwilowo posłużyć jej za schronienie.

Skręciła za róg i dostrzegła przed sobą ziemną piwniczkę. Zapadnięta i wyraźnie zaniedbana, na oko stała nieużywana od lat. Zdało jej się jednak, że spaczone drzwiczki są niedomknięte. Może dałoby się je otworzyć i ukryć tam przed wzrokiem złowrogiego gospodarza.

Słyszała, jak ją goni, lecz obejrzawszy się przez ramię, nie dostrzegła ruchu. Dopadła do ziemianki i jak najostrożniej uchyliła drzwi. Na szczęście otwarły się bezgłośnie. Obejrzała się raz jeszcze i zanurkowała w wilgotnym mroku, zamykając się wewnątrz.

Była tak spanikowana, że w pierwszej chwili nie zdawała sobie sprawy z tego, gdzie się znalazła. Szybko jednak dotarł do niej dławiący odór gnicia. Przerażona, obróciła się w stronę zaskakująco obszernego wnętrza i w wątłym świetle, wdzierającym się przez zapadnięty fragment sklepienia, zobaczyła spoczywające wszędzie zwłoki.

Ciał było mnóstwo. Znajdowały się w różnych stadiach rozkładu – dwa najstarsze były jedynie poczerniałymi szkieletami, pokrytymi tu i ówdzie resztkami obślizgłych tkanek; najświeższe truchła, rzucone niedbale na piętrzące się pod ścianami sterty, musiały tu leżeć stosunkowo niedługo. Zwłoki wyglądały na zmasakrowane. Na ile dało się to stwierdzić przy tak słabym oświetleniu, niemal wszystkie miały zmiażdżone głowy. Części z nich połamano lub całkowicie odjęto kończyny. Wokół walały się fragmenty podartych ubrań i ludzkie szczątki.

Znów usłyszała te ciężkie kroki. Naraz dotarło do niej, jak fatalną decyzję podjęła, ukrywając się w tej upiornej krypcie. Przecież tutaj ten potwór zajrzy w pierwszej kolejności. Zwabił ją w pułapkę, z której już nie ucieknie.

Tępe uderzenie wstrząsnęło lichymi drzwiami, które stanęły otworem. Wrzasnęła i chciała odskoczyć, lecz zamarła w bezruchu, czując na sobie dziesiątki martwych spojrzeń.

Pierwszy cios w ramię obalił ją na ziemię. Zawyła przeraźliwie, czując dotkliwy ból. Nie było już dla niej ratunku. Zaczęła się modlić, by oprawca jak najprędzej zakończył to cierpienie.

Ale oprawca miał inne plany.


***


Ocknął się na dachu, zbudzony przeraźliwym terkotaniem. Te lelki dają głos o coraz dziwniejszych porach – pomyślał, ze zdumieniem obserwując wirujące w powietrzu pierwsze płatki śniegu. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zadumie w sklepienie wzbudzającej niezrozumiałą grozę piwnicy, pokrywające się coraz grubszą warstwą puchu. Zaczął drżeć z zimna, wsłuchując się w milknący powoli upiorny śpiew.

Gdy zapadła absolutna cisza, ześlizgnął się po pochyłości, żłobiąc w białym kobiercu szybko zanikający ślad. Wylądowawszy pewnie na nogach, zajrzał przez okno do wnętrza chaty. Przypomniał sobie o nieoczekiwanej wizycie ślicznej, zagubionej dziewczyny.

Nie dostrzegł jej jednak. Zniknęła, kiedy on szybował w kluczu z innymi żurawiami. Odeszła bez słowa, jak wszyscy przed nią.

Znów został sam.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz